Kultura i Historia nr 7/2004
Marcin Małek
Polska nie oczywista
(literacka i rzeczywista)
Maurycy Mochnacki kiedyś napisał: Nie dość na tym, że jesteśmy, potrzeba to jeszcze wiedzieć. Im lepiej to wiemy, tym bardziej rozszerzamy się, umacniamy w jestestwie naszym […] Społeczna historia każdego wieku świadczy jako się naród w obecnym swoim jestestwie rozumiał, jak uważał, jak pojmował to jestestwo. Skrywa się w tych słowach coś na kształt pierwotnej istoty rzeczy – organizmu, który służy uwiarygodnieniu historycznej samowiedzy narodu. Szczególnie silne znaczenie zyskiwała owa samowiedza w przełomowych, obsianych tragedią dniach prób, wobec jakich nie raz stawali Polacy. I każdorazowo, kiedy oblewaliśmy ten najważniejszy z egzaminów, już po niewczasie pojawiał się dramatyczny obrachunek narodowego sumienia. Pełen goryczy i krytycyzmu Juliusz Słowacki napisał w Kordianie: pawiem narodów byłaś i papugą, a dalej zawtórują mu pióra wielu takich, którzy będą zarzucać Polsce cywilizacyjną młodszość. Zaś Adam Mickiewicz, niejako w opozycji do podobnych osądów, perorował z katedry w College de France: narody wtenczas tylko wzrastają i o tyle tylko mają prawo do życia, o ile wysługują się całemu rodzajowi ludzkiemu popieraniem lub bronieniem jakiejś wielkiej myśli lub wielkiego uczucia. Co jest ważne w tym względzie, udało się Mickiewiczowi przekonać do tej zasady cale rzesze słuchaczy i czytelników, tym samym czyniąc z nich swoich wyznawców. Poszukiwali więc wytrwale – tyle, że już gminnie, określenia misji jaką Polska miała wypełnić w ówczesnym świecie.
O tym jak ważkim okazał się ów rozdźwięk świadczą dalsze dzieje dyskusji – rozkwitłej z nową siłą po 1918 roku – w chwilach restytucji zakurzonej państwowości. Przywrócony do życia naród zapragnął naraz wiedzieć jakim jest i ile warzy jego dziedzictwo. Wówczas to podjęto na nowo studia, które miały dać odpowiedź na nurtujące wszystkich pytania: jakim był polski logos i etos, ku jakim brzegom dobiła rozkołatana nawa narodu, jaką jawi się Polska w świetle psychiki własnej i obcej? W podobnych debatach ścierały się z sobą wszelkiego rodzaju tendencje. Z rozkoszą rzucano się w ramiona narodowej megalomanii, pojawiały się tchnące przekorą, wampiryczne w swojej naturze praktyki samoudręczenia i samooskarżeń. Odwoływano się do mistyki mesjanizmu, lub do zwyczajowej siły utylitarnej trzeźwości. Usilnie, z zadziwiającą konsekwencją poszukiwano w ojczystej historii tych wszystkich wartości, które mogłyby określić drogowskazy na przyszłość, dać receptę na nowe życie narodu i ustalić rodzaj jego przyszłej edukacji.
Pytanie, kim jesteśmy i co sobą reprezentujemy, stało się krzyżem, który sami włożyliśmy sobie na barki – ciężarem składającym się z dwóch pojęć: ojczyzna i służba. Więc jaka Polska jest naszą prawdziwą ojczyzną? Jaka? Ta wątpliwość wyrosła z doby oświecenia, odchowana, wprowadzona w dorosłość lotną myślą romantyków, a wysłowiona z całą stanowczością przez Juliusza Słowackiego stała się osnową piśmiennictwa polskiego i na lata ustanowiła kanon poetycki i literacki:
I szli krzycząc: Polska! Polska! – Wtem jednego razu
Chcąc krzyczeć zapomnieli na ustach wyrazu
Pewni jednak, że Pan Bóg do synów się przyzna
Szli dalej krzycząc: “Boże! Ojczyzna, ojczyzna!”
Wtem Bóg z Mojżeszowego pokazał się krzaka
Spojrzał na te krzyczące i zapytał: Jaka?
Maria Konopnicka w poszukiwaniu odpowiedzi na tak postawione pytanie zdradzała żywe zainteresowanie literaturą pozytywistyczną, której głównym i bodaj pierwszym przedstawicielem był u nas Aleksander Świętochowski. Rozczytywała się wiec w pracach publikowanych na łamach Przeglądu Tygodniowego, redagowanego przez Świętochowskiego organu pozytywistów warszawskich. Jak bezcennym odkryciem dla Konopnickiej stała się myśl pozytywistów, świadczy fragment jednego z jej listów do Elizy Orzeszkowej: Zaczęło się to tak. Poszedłszy za mąż zwiedziłam wszystkie kątki mojego nowego państwa; otóż zdarzyło się, że na strychu znalazłam mnóstwo książek, które od niepamiętnychczasów tam wygnane, służyły już to jako nogi przeróżnym faskom i skrzyniom kalekim, już to jako pastwa myszom, już to jako zapas bibuły dwom może pokoleniom gospodyń domu. Pomiędzy rozrywanymi egzemplarzami, których, doprawdy, płakać mi się chciało, znalazłam szkice Montaigne’a. Była to pierwsza książka, burząca jak taran wiele moich dziecinnych jeszcze wyobrażeń i złudzeń. Zaczęłam się zastanawiać. – “Jak to – zapytasz – po raz pierwszy po pójściu za mąż dopiero?” Nie dziw się, Elizo, ja w ten czas nosiłam jeszcze spódniczki z zakładkami: rosłam. Otóż z Montaigne’em uciekałam na dalekie spacery, ale jakkolwiek był moim towarzyszem, nie był przyjacielem. Pozwalałam mu wprawdzie szeptać sobie do ucha różne, różne rzeczy, do których biło mi serce, ale nie kochałam go wcale. Chowałam go z dala od mego poczciwego, ufnego Kremera, poiłam się nim w cichości, otwierając szeroko zdziwione oczy na cały ten obcy świat pytań i niespokojnych pragnień, który się nagle otworzył przede mną. W poszukiwaniu odpowiedzi na te pytania przerzuciłam całe stosy książek treści różnej i nie zaspokoiłam się wcale, aż kiedyś życzliwa ręka podała mi Supińskiego. Odtąd zaczęłam się uczyć, myśl moja znalazła jakby właściwe ujście dla siebie. Z rozmysłem już czytałam St. Milla, Chevaliera, Roschera, Bucle’a, Taine’a, Ribota, Drapera i innych, szukając wszędzie pulsów życia, jego związków, praw jego rozwoju i wysokich celów udoskonalenia.
W pisanych wytworach idei pozytywistów, ze szczególnym zaciekawieniem doszukiwała się Konopnicka wszystkiego, co odnosiło się do walki o wyzwolenie myśli i usankcjonowanie ludzkiej wiedzy, a nade wszystko żywo podchwytywała spotykane w tym pisaniu akcenty antyfeudalne – z entuzjazmem podejmowała każde, choćby między wierszami skryte słowo zwrócone przeciw niesprawiedliwości i krzywdzie. I w takich właśnie słowach odnajdywała formułę własnej myśli społecznej popartej doświadczeniem osobistych obserwacji.
O, gdyby nie wy, proste wierne dusze,
Com was znalazła, jak się skarb znajduje,
Co bym robiła w świata zawierusze,
Gdzie ten największy, co najdalej pluje.
Gdy o was myślę, to się sercem kruszę
I wielkich ludzi kochaniem przyjmuje,
I wiem już, za czym odwrócę tu głowę,
Odchodząc w kraje ciche i zmierzchowe.
Wciąż rozwijała się w niej miłość ludzi przygarbionych cierpieniem i umęczonych niedolą. Nie można przeoczyć także faktu, że już w Gusinie – poznać musiała Konopnicka gorzki smak biedy. Wszystko to razem ujęte wyzwala niej uśpione dotąd siły twórcze, nie ujawnione jeszcze uzdolnienia pisarskie. Zupełnie inaczej jak u swoich piszących współcześników, bo w dojrzałym już wieku – jako trzydziestoletnia kobieta -, podejmuje pracę literacką – próbując w poetyckich utworach dać wyraz własnym przemyśliwaniom i wewnętrznej duchowości . W 1875 roku, w czasopiśmie Kaliszanin ukazuje się, podpisany pseudonimem Marko, jej pierwszy ogłoszony drukiem wiersz pod tytułem Zimowy poranek. Po nim niebawem zjawiają się dalsze – odsunięte wprawdzie jeszcze od kunsztu jakim później zabłysnęła, wszak już świadczące o przyszłych możliwościach talentu ich autorki, talentu obleczonego w gorącą żarliwość i czysty, natchniony ton szlachetnego wzruszenia.
Rok 1877 przyniósł Konopnickiej pierwszy sukces pisarki. Ogłoszony w Tygodniku Ilustrowanym cykl jej wierszy o wspólnym tytule W górach zwrócił na siebie życzliwą uwagę Henryka Sienkiewicza. Jego pochlebny głos o nikomu dotychczas nie znanej poetce szeroko otworzył przed Konopnicką drzwi do ówczesnych salonów życia literackiego w Polsce: Co ta za śliczny wiersz w nr 29 “Tygodnika Ilustrowanego” zatytułowany “W górach – pisał w Gazecie Polskiej Sienkiewicz – zacząłem go czytać z lekceważeniem, jak wszystkie takie ulotne poezyjki, a skończyłem zachwycony […]. Pod wierszem znalazłem napis: Maria Konopnicka. Nie znam tej poetki. W każdym razie ta pani lub panna ma prawdziwy talent, który prześwieca przez wiersze, jak promienie świtu przez mgłę.
Skoro mówimy tu o koincydencjach łączących Konopnicką z ideologią pozytywistów, wypada też wyraźnie zakreślić granice tych że zbieżności. W swoim szczerym, żarliwym proteście przeciwko wszelkiemu uciskowi i krzywdzie, ze śmiałością do pozazdroszczenia wykracza daleko poza ramy mieszczańskiego liberalizmu, zwracając swoją uwagę w stronę radykalizmu społecznego. Odchowana w postępowej tradycji romantyzmu i radykalno-patriotycznego obozu Czerwonych z lat powstania styczniowego nie godziła się także z pozytywistycznym programem lojalizmu wobec zaborców w kwestii wyzwolenia narodowego, co niejednokrotnie uwiarygodniła w swojej poezji.
Dla uniknięcia ewentualnych nieporozumień słuszną będzie tu rzeczą powiedzieć także jasno, że Konopnicka, choć żywo interesowała się ruchem pozytywistycznym i choć pozytywizm jako ruch umysłowy odegrał rolę nie do przecenienia w jej rozwoju intelektualnym, to oddzielał ją od tego nurtu niezwykły afekt do wszystkiego co wyrosło z ludu, z ziemi i pracy rąk chłopskich – wszystko to co ułożyło się w sprzeczność, było obce mieszczańskim nawykom, a wiec i pozytywistom. Dodać należy, iż pomimo wielu łatwych do wykrycia niekonsekwencji tego jej stanowiska, cała działalność pisarska poetki przesycona jest głęboko ludowym charakterem – jawi się jako wyraz ludowych tęsknot i dążeń. Z ludu albo z myślą o ludzie wyrosło wszystko, co najcenniejsze w twórczości poetki. Więc jaką Polskę pragnęła ujrzeć Konopnicka? Ludyczną? A może była to ojczyzna wyrosła z ludu ale namaszczona myślą pozytywistów, wyżełka się swojej ludowości i wyemigrowała do miasta -wbrew woli i oczekiwaniu autorki Dymu?
Inaczej miały się sprawy jeśli chodzi o Sienkiewicza – ten choć zachwycał się pisarskim kunsztem Konopnickiej marzył o zupełnie innej Polsce. Bolesław Prus tak pisał o wielkim swoim współcześniku: Jeszcze w tej chwili nie da się określić społeczne znaczenie Sienkiewicza, jak bez bliższych danych nie da się oznaczyć wpływ pięknego lasu na życie sąsiadującej z nim ludności. Powyższe cytowanie użyte tu z konieczności, ukazuje nam Sienkiewicza w całej jego okazałości, zawierają się w nim dwie głęboko słuszne myśli: po pierwsze, że ocena prawdziwej wagi dokonań każdego pisarza wymaga historiograficznego dystansu, perspektywy widzenia i rozumienia; po drugie, że produkt fantazji znamienitych pisarzy ma w sobie coś z podniosłości czarownych wytworów przyrody.Inaczej miały się sprawy jeśli chodzi o Sienkiewicza – ten choć zachwycał się pisarskim kunsztem Konopnickiej marzył o zupełnie innej Polsce. Bolesław Prus tak pisał o wielkim swoim współcześniku: Jeszcze w tej chwili nie da się określić społeczne znaczenie Sienkiewicza, jak bez bliższych danych nie da się oznaczyć wpływ pięknego lasu na życie sąsiadującej z nim ludności. Powyższe cytowanie użyte tu z konieczności, ukazuje nam Sienkiewicza w całej jego okazałości, zawierają się w nim dwie głęboko słuszne myśli: po pierwsze, że ocena prawdziwej wagi dokonań każdego pisarza wymaga historiograficznego dystansu, perspektywy widzenia i rozumienia; po drugie, że produkt fantazji znamienitych pisarzy ma w sobie coś z podniosłości czarownych wytworów przyrody.
W chwili kiedy Prus kreślił przywołane wyżej słowa, pisarska pozycja Sienkiewicza była już ugruntowana w kraju i po za jego granicami. Wszystko co miało być napisane już napisał, wiele z jego utworów ukazało się w przekładach na języki obce. Wszelkie a wszelkie spodziewane porywy krytyków i czytelników osiągnęły już były szczyty szczytów. I zarazem rozstrzygnięte już były pierwsze, afektowane kampanie przeciw Sienkiewiczowi: Świętochowskiego, Kaczkowskiego, i Jeża – to w latach osiemdziesiątych, Brzozowskiego w dwa dziesięciolecia dalej. Owa afektowość zarówno zachwytów, jak i sprzeciwów w równej mierze utwierdzały wielkość zjawiska, jakim dla swych współczesnych stał się Sienkiewicz. Dzisiaj patrzymy na to zjawisko o wiele trzeźwiej. Co więcej dziś dopiero we współczesnej Polsce możemy w całej pełni ocenić Sienkiewicza artystę, wielkiego mistrza i pokrzepiciela serc.
Dwa są po temu uzasadnione powody. Po pierwsze – co trzeba PRL-owskiej władzy policzyć na plus – dzięki szczęśliwie już doprowadzonej w naszym kraju ku końcowi, a będącej następstwem przemian społeczno-ustrojowych, głębokiej rewolucji kulturalnej, dzieła Sienkiewicza – podobnie jak dzieła innych naszych klasyków – stały się powszechnie dostępne. Było to dokonanie nieporównywalnie szersze i o wiele znaczniejsze niż jakiekolwiek inne kulturowe Viktorie obrosłe w legendę szczególnie w dobie oświecenia. Po drugie: mamy dziś możność oceniania twórczości Sienkiewicza z pozycji społeczno-politycznych i światopoglądowych całkowicie odmiennych od tych, z jakich wielbili lub atakowali ją krytycy – co więcej, również od tych, na jakich stał Sienkiewicz jako ideolog i piewca przeszłości. Oba te fakty pozwalają dziś lepiej, pełniej i bezstronniej określić i uznać trwałe i nie przemijające wartości pisarskiego tworu Sienkiewicza, jako prawdziwą wielkość jego tytułu do nieśmiertelności. Dzieło które wytrzymuje nie tylko próbę czasu ale i próbę zmieniających się ustrojów, jest dziełem naprawdę wielkim. Sienkiewicz był bodaj pierwszym twórcą naszej literatury narodowej, który zaakceptował niemal bez zastrzeżeń rzeczywistość społeczną współczesnej sobie Polski, Polski wczorajszej i tej dalece historycznej. On jako jedyny z grona tych największych nie należał do głównego nurtu ideowej tradycji polskiej literatury pięknej, do gromadki reformatorów, do stowarzyszenia literackich rewolucjonistów i krytyków napotkanej rzeczywistość – takich jak Kochanowski, Rej, Krasicki, Mickiewicz, Słowacki, Prus i Żeromski. Stał się ulubionym pisarzem dla wszystkich, to znaczy dla wszystkich czytających książki. Tam jednak gdzie one trafiały, budziły powszechny zachwyt, poważanie i entuzjazm – najczęściej zupełnie bezkrytyczne. Dotyczyło to głównie Trylogii i Krzyżaków.
Wbrew pozorom i wbrew niezasłużonym uogólnieniom Sienkiewicz nie był ani historiozofem, ani mentorem grona ideologów. Trylogia i Krzyżacy są znakomitymi świadectwami niebyłych przygód, rozwichrzonych słowem i stylem przypowieści o chwackich awanturnikach – rycerzach bez trwogi i skazy, szalbierzach i dręczycielach, lichwiarzach i uskrzydlonych miłością. Słusznie napisał Kazimierz Wyka: im szersze kręgi czytelników ogarnia Sienkiewicz, tym trudniej do momentów ideologicznych i historycznych sprowadzić jego wpływ. W istocie nie Wiśniowiecki i Chmielnicki ale zmyśleni Zagłoba, Bohun i Kmicic uwiedli nas czytelników Trylogii. Polityka i historia są u Sienkiewicza jedynie pięknie odrysowanym i zgrabnie podłożonym tłem do właściwej ilustracji. On nie pragną odczarowywać współczesnej sobie Polski, nie miał życzenia jej zmieniać. Widział ją, taką, jaką w istocie była. Nawet godził się z jej niedostatkami, zachwycał się pięknem, uśmiechał się gdy pozwalała mu na to. Wlewał w zmartwione serca ciepły strumyczek orzeźwienia umysłów. Bajał o dziejach dawnych, upatrując w nich, może nie tyle wzorów do powtarzania, co raczej czegoś co nam dorosłym w zgiełku codzienności zazwyczaj umyka – młodzieńczej przygody. Czuł Polskę jako krainę czarowną, spełniającą marzenia, jako dziedzinę sławy i chwały – wszak pragnień każdego małego chłopca.
Innym zupełnie był Bolesław Prus. Pisarz niezmiernie płodny, sam tylko jego dorobek artystyczny obejmuje w przedwojennym wydaniu dwadzieścia sześć tomów; jedne tylko Kroniki tygodniowe zamknięto w dwudziestu tomach, a to wszak nie cała jego publicystyka. W przedmowie do Wyboru pism Bolesława Prusa z 1954 roku Maria Dąbrowska pisała: Skala jego zainteresowań i artystycznych i dziennikarskich jest ogromna. W “Kronikach”, artykułach i rozprawach poruszał niemal wszystkie sprawy obchodzące człowieka. W powieściach nowelach, opowiadaniach i przypowieściach, dał rozległe malowidła, portrety, szkice albo humorystyczne trawersy wszystkich niemal środowisk ludzkich od starożytnych niewolników i współczesnych mu nędzarzy po arystokrację, mężów stanu i władców. Stworzył imponującą galerię typów o najrozmaitszych losach i charakterach, typów pełnych zawsze tej przekonywującej prawdy, która z ust czytelnika – mimo woli – wyrywała słowa: “Jak on zna życie i ludzi”.
I przyznać trzeba, znał to życie i rozumiał się na ludziach ale trzon swoich realiów nosił we własnym losie. Bo też, pisarze będąc indywidualnościami bardzo się między sobą odróżniają. Każdy ma własny bagaż doświadczeń, każdy nosi swój krzyż, inaczej poznaje rzeczywistość, inną ja później stwarza i w końcu każdy na inne bodźce jest uczulony. Prus wcześnie stracił rodziców i wychowywał się pod skrzydłem tak zwanej rady familijnej, a głównie ciotki swej Domicelli z Trębieńskich Olszewskiej. W jego twórczości można wyśledzić wiele epizodów autobiograficznych – choćby w postaci Wokulskiego. Możliwe, że często pojawiające się u Prusa obrazy nędznego, utrudzonego i smutnego dzieciństwa są zabarwione wspomnieniem przeżyć wcześnie osieroconego chłopca jakim wszak był. Zatem punktem wyjścia około którego ukształtowuje się kompozycja literacka, może być tyleż własne przeżycie co i czyjeś opowiadanie, wielkie publiczne wydarzenie a także może nim stać się i jakiś na pozór błahy, przygodny drobiazg.
W 1949 roku, krytyk literacki Henryk Markiewicz, w jednym z grudniowych numerów Przekroju, w artykule pod tytułem: Prawdziwe życie Izabeli Łęckiej cytował za Gazetą Polską z 1887 roku opis procesu o lalkę, jakiego świadkami stali się ówcześni mieszkańcy Brna Morawskiego. Przebieg napomnianego procesu jest bliźniaczo podobny do tego, który w “Lalce” pani Helenie Stawskiej wytoczyła baronowa Krzeszowska. Markiewicz tak komentuje zacytowaną notatkę: Jak świadczy sam Prus, ta wiadomość gazetowa wywołała w jego umyśle skrystalizowanie się, “sklejenie” całej powieści. Prócz tego jednego, ale jakże znaczącego przykładu Markiewicz cytuje jeszcze cały łańcuch podobnych wiadomości z prasy warszawskiej a stwierdzających autentyczność wielu wątków z Lalki. Które z tych epizodów wziął Prus z własnych przeżyć, a które wykradłszy gazetowej rzeczywistości skrystalizował jako charakterystyczne dla swej powieści – nie wiemy. Niemniej jednak dobrze było tu zwrócić uwagę na pewną niewidzianą z daleka właściwość twórczości pozytywistyczno-realistycznej. Bo jak czytamy z podanych przykładów: źródłem inwencji twórczej mogą być pozornie nieznaczne koleje losów, pozornie nieznacznych ludzi.
Ta pozorna jedynie niepozorność układa się pod piórem Prusa w epopeję miasta i narodu, w galerię typów literackich wszelkiej maści i wszelkiego gatunku a wszystko mieści się w króciutkim i równie niepozornym tytule – Lalka.
Będąc zwolennikiem prozy realistycznej, stronił Prus od literatury tendencyjnej, zaś wyrazem tego oddalenia stała się właśnie owa powieść o mało mówiącym tytule. Lalka to dzieło, w którym autor najpełniej wyraził swoje pozytywistyczne poglądy, sprowadzając je do twierdzenia: iż pisarz poprzez swą pracę powinien wyrysować, nadać kształt obywatelskiej postawie, a tym samym być stwórcą dla bohaterów reprezentujących ludzi czynu, w społecznych kategoriach pracy ukazywać bogacącego się człowieka sukcesu, dostarczającego społeczeństwu dóbr materialnych, dbającego o innych, zwłaszcza słabszych i niezasłużenie krzywdzonych.
Na kartach powieści ukazuje się nam, i to w całej swej rozpiętości, prawdziwa Warszawa siedemdziesiątych lat XIX wieku wraz ze złożonością wszelkich postaw społecznych, środowiskowych i zawodowych. A więc widzimy u Prusa mieszczaństwo: stare, średnie i nowe pokolenie. Grupę te charakteryzuje jakaś niezrozumiała apatia, jakowyś brak energii, bezruch, rezygnacja z pomnażania majątku i podnoszenia pozycji społecznej. Każdy objaw większej przedsiębiorczości uważany jest przez tych ludzi za oznakę niepoczytalności. Nic więc dziwnego, że dominującą pozycję w ekonomicznym życiu kraju zdobywają pracowici, energiczni, społecznie skonsolidowani i cierpliwi Żydzi. Dalej wyłania się prawdziwy obraz arystokracji, którą pisarz oskarża o doprowadzenie kraju do upadku, o zaniedbanie narodowych interesów. Słowo arystokracja nabiera u Prusa nowego znaczenia, to nic innego jak tylko: pasożytnictwo, próżniactwo, zbytkowy tryb życia, gonitwa za rozrywkami, negacja patriotyzmu, nieuzasadniona pycha, pogarda dla ludzi pracy, brak godności (łowienie posagów). I w końcu przyglądamy się oczami pisarza ludowi, który przedstawiony jest jako najniższa z warstw społecznych, w dodatku ustawicznie krzywdzona, bez jakichkolwiek nadziei na jakikolwiek rozwój. Co prawda ludowi w powieści poświęcono najmniej miejsca, bo zobrazowany został jedynie w krótkim szkicu (spacer Wokulskiego po Powiślu), to jednak widok jaki przedstawił nam Prus jest tak przejmujący, tak zatrważający i z taką mocą wywołuje refleksyjną myśl z najoporniejszych nawet głów, że trudno przedstawić sobie, iżby to mogły być obrazy zmyślone.
Prus bezsprzecznie był człowiekiem myślącym, do tego stopnia rozmiłowanym w swoim myśleniu, że aż tragicznym. W Polsce w ogóle źle być człowiekiem mającym coś do powiedzenia, bądź do przemyślenia. Polacy już to wolą się bić, już to wolą umierać – byle by tylko nie myśleć. Prędzej umrzemy wraz ze sprawą o którą walczymy, a i tak nie pokusimy się o jej przemyślenie. Zaprawde nie odgadniony to przypadek w dziejach ewolucyjnej drabiny narodów. Prusowi udało się jakimś sposobem na nią wdrapać wyżej od innych Polaków. Jego dzieje, to dzieje nie tylko wielkiego serca, lecz także – a może przede wszystkim – poszukującej myśli. Zwłaszcza w jednej dziedzinie owo szukanie wielce go utrudziło. Myśl polskich patriotów w warunkach niewoli nigdy nie mogła wydostać się z zakamarków państwowej kontroli i cenzury, innymi słowy nie mogła stać się dość przezroczystą i pełniejszą. To właśnie, bywało nieraz powodem fatalnych w skutkach nieporozumień co do poglądów i stanowisk ludzi usiłujących dać jakikolwiek wyraz dbałości patriotycznej. Ofiarą jednej z takich fatalnych omyłek stał się i Prus, nie mogący nawiązać ze swoim narodem dialogu wprost. Z tego wziął się tak szczupły wizerunek najniższych warstw społeczeństwa, z owej niemożności wynika osierocenie ludowych tematów. Ubezwładniony pisarz musiał wypełnić jakoś tą dziurę i chyba mu się to udało. Choć tak słabo, w bezpośredni sposób naświetlił niedolę najuboższych i najniżej w hierarchii społecznej osadzonych warstw, to dzięki wątpliwościom jakie zjadały Wokulskiego podczas spaceru i później dał tematowi ujście w innym zupełnie miejscu. W myśli.
Jaka ojczyzna dla nas Polaków jest najsłuszniejsza pyta Prus? Jaka? Wokulski ma wątpliwości, pisarz chyba również, jedyną osobą która wie jest Rzecki, tyle, że jego ojczyzna już dawno odeszła i świeci się gwiazdką marzeń o Bonapartem w co starszych umysłach – już jej nie ma, a autor Lalki oddał nam pod osąd ojczyznę ludzi wątpiących.
Wokół tych wątpliwości oscylowała sztuka polska aż po czasy Żeromskiego i Wyspiańskiego, wokół nich toczyły się spory polityczne aż po wybuch Wielkiej Wojny, a w dwudziestoleciu międzywojennym pisano o dwóch Polskach – o ojczyźnie krzywd i ojczyźnie przywilejów. Wszelkie jednak rozważania na ten temat przerwała następna wojna. A dalej nadszedł 1945 rok, który przyniósł nam odpowiedź zaprzeczającą całej polskiej historii, kłamstwo przebrane w szaty narodowej wieszczby. Jakże daleko podówczas odeszliśmy w przebudowie naszego życia od wzorów dotychczasowej historii. To wtedy właśnie na przedni plan wysunęło się pytanie: w jakim sensie i w jakim zakresie nowy socjalistyczny naród jest tym samym polskim narodem, który w swym dotychczasowym istnieniu opierał się na filarze inteligencko-szlacheckim? Nikt już nie pytał: Jaka Polska?. Pojawiły się nowe idee i nowi Bogowie. Pojęcie Walki klas zasznurowało nam usta, pytanie o Polskę zamknęliśmy do szuflady pełnej wstydliwych rzeczy i pojęć. Wydobył je dopiero na światło dzienne Witold Gombrowicz. Ale było to już inaczej postawione pytanie, opierało się o wątpliwość: czy w ogóle warto być Polakiem?. Gombrowicz należał do pisarzy wyjątkowych w dziejach literatury jako takiej – choćby ze względu na własną, upojęciowioną historyczną refleksją filozofię, której całkowicie się oddał. A także z powodu właściwego jedynie sobie konstruowania tekstów i językowej sugestywność literackich kompozycji. Nieustraszenie odzierał ze złotych piórek polską tradycję, historię, ale demaskacja ta była zaledwie punktem wyjścia do tworzenia tekstów w owej historii i tradycji okrzepłych jako uniwersalne rozumienie słowa ojczyzna.
Jan Błoński tak pisał o Gombrowiczu: pozostał pisarzem – i człowiekiem – który za żadną cenę nie chciał poddać samego siebie […] poddać własnej wyobraźni i oryginalności […] obojętnie jakim ludziom, bóstwom, społeczeństwom czy doktrynom. Można i należy dodać: nie chciał także poddać własnej kultury, zgodzić się na drugorzędność gruntu, z którego wyrósł [1].
Twórczość Gombrowicza nie powinna, nie może być oceniana z perspektywy upływu kilku zaledwie dekad. Jest posągiem wykutym z jednolitej skały polskiej literatury, jest częścią tejże całości, do której należą także Kniaźnin, Trembecki, Naruszewicz, Mochnacki, Mickiewicz, Słowacki, Brodziński, Pol, Sienkiewicz, Żeromski etc. Jego pytanie pozostaje wciąż aktualne: jak ma się dzisiejsza Polska do tej, z którą zmagali się “wodzowie drużyn ludzkości”, jak zamiast pojęcia ojczyzny wprowadzić pojęcie “synczyzny”. Czy ojczyzna którą dziś znamy jest ta sama, czy do tamtej podobna, a może zupełnie inna?
Kto zechce odnajdzie odpowiedź na tak postawiony problem, wystarczy wziąć do ręki “Trans-Atlantyk”. Powieść tyleż złowieszczą i przejmującą, co trudną do ogarnięcia w pierwszym czytaniu. Chciałoby się powiedzieć – alegorię ukrytą w alegorii, jaka wiedzie czytelnika w tą samą drogę, w którą zaprosił go niegdyś Gombrowicz, oddając mu do rąk “Ferdydurke”. Bowiem podobnie, jak wcześniej, także i w tej powieści autor konsekwentnie – jakby za muśnięciem magicznej gumki – wyciera z zeszytów życia zakrzepłą skorupę fałszywej formy, uwalniając tym razem z pod jej ciężaru nie tylko jednostki ale cały naród wraz z balastem jego kulturowej i historycznej przeszłości. Za każdym pociągnięciem pióra kruszy głęboko osadzone, zastałe w narodowym gruncie “menhiry samoświadomości” Polaków. Zmora z którą tak usilnie walczy od wieków panoszy się w głowach polskich czytelników. Mieniąc się odcieniem świeżo i dawno wylanej krwi z piór romantycznych wieszczów, jak gdyby wyrwała się jakimś sposobem z kart “Narodzin tragedii” Nietzschego i wślizgnęła się ukradkiem do “starego” – wszak prawdziwie polskiego stylu bycia i tworzenia. I tak dalece owładnęła pojęcia: honor, patriotyzm, ojczyzna, obywatel, że jakby już tylko z racji swojego pochodzenia przymusiła nas, w myśl uniwersalnej zasady prawowierności, do odgrywania każdej ze szczęśliwie nadarzających się ról, jakie ofiarowują nam przywiązanie do tradycji i poczucie nieprzemijalności narodowych ideałów. Gombrowicz traktował ten stary, okrzepły i zastany styl z właściwą sobie przekorą: “przekora powinna stać się dominantą naszego rozwoju. Będziemy musieli na długie lata oddać się przekorze, szukając w sobie tego właśnie, czego nie chcemy, przed czym się wzdrygamy.” – pisał w Dzienniku. Zaś na kilkanaście dni przed śmiercią, w ostatnim wywiadzie jakiego udzielił, odpowiadając na pytanie: “który z pisarzy najbardziej na niego wpłynął”, odpowiedział, iż jeśli brać pod uwagę pisarzy polskich to: “Mickiewicz i Pasek […] Ale kształtowałem się wbrew stylowi moich ulubionych pisarzy.” Zatem i owo uwielbienie jakim pospołu obdarzył Gombrowicz i Mickiewicza i Paska mieściło w sobie więcej przekory niż dostojnej powagi otoczonej czcią autorskich dokonań jednego i drugiego. Zawierało się bowiem w przeświadczeniu, iż nie zawsze negatywny stereotyp kulturowego ideału Polaka-Sarmaty najwierniej odrysował Wincenty Pasek w swoich pamiętnikarskich relacjach, zaś Adam Mickiewicz dzieje tegoż podniósł do rangi epopei narodowej, która ożywczym strumieniem rozlała się po stronnicach “Pana Tadeusza”. “Ulubienie” więc, znaczy tu nie mniej i nie więcej, jak jedynie podjęcie walki na idee i styl ze zmorą, której zakładnikami byli i Pasek i Mickiewicz. Gombrowicz nie tyle stawał w szranki z jednym i drugim, co raczej brał się za bary z tym, przeciw czemu oni nie umieli dobyć odpowiedniego oręża. Posłużył się groźną i wypróbowaną już w literaturze bronią. “Literaturę – jak pisał – powinniśmy mieć akurat przeciwną tej, która się dotąd nam pisała, musimy szukać nowej drogi w opozycji do Mickiewicza i wszystkich królów duchów. Literatura owa nie powinna utwierdzać Polaka w jego dotychczasowym pojęciu o sobie, lecz właśnie wywoływać go z tej klatki, ukazywać mu to czym dotąd nie ośmielił się być.” Literatura Gombrowicza jest wolna od patosu, od przesycenia, cała misterność myśli zawiera się w zaskakująco prostej formie – to co smutne uczynić wesołym, co wesołe zasmucić, co wzniosłe obalić, co gorzkie osłodzić, co śmieszne prześmiać, sparodiować życie i styl, zedrzeć jedną po drugiej maskę, przyjrzeć się właściwej “gębie”. “Trans-Atlantyk” jest afirmacją walki ze skostniałym stylem i przerośniętą formą, demaskuje nasze polskie kompleksy i w jakimś sensie oswobadza nas od nich – europeizuje Polaków – zastałych w swojej polskości.
Można więc śmiało nazwać Gombrowicza wielkim, a nawet większym, można też – choć mieści się w tym pewne ryzyko – uwieńczyć go laurem wieszcza. Tyle, że jeśli idzie o wieszczów to z nimi w ogóle jest trudna sprawa, przecież Mickiewicza i Słowackiego potomni nie dlatego wieszczami ochrzcili, że obaj równie giętkie mieli umysł i wprawne do pisania ręce, ale dlatego, że duchem wyrośli ponad miarę, osobowością wystrzelili do niedosiężnych współcześnikom wyżyn, zakwitli potęgą wizji, że własne życie wtopili w swą twórczość i stało się ono losem wzorcowym poetów-tułaczy. Od ich to pory każdy, kto sięgnie po ów wieniec laurowy musi na własnych barkach udźwignąć romantyczną legendę . Wcześniej przymierzano do niej Tuwima – jakoś nie wyszło. Czytelnik osądził, iż polska literatura współczesna ma dwóch geniuszów: Witkacego i Gombrowicza. Jakie więc kryteria przyjęła publiczność w dokonywaniu tak ważkich wyborów? Myślę, że jak to zwykle u pięknych początków bywa, zaważyło nowatorstwo formy i uniwersalność problematyki. Ale nowe pokolenie wychowane w kulcie nowoczesności, wygody, pieniądza, spóźnione ze swoją dorosłością nie podnieca się już, nie zachwyca deformacją świata czy modnym kiedyś absurdem – tak znanymi elementami z Gombrowicza czy Witkacego. Za to widzi w ich twórczości, a raczej dopiero pragnie ujrzeć, elementy święcie poważnych “pozytywnych” programów, a kiedy ich nie odnajduje detronizuje swoich królów literatury. Nawet nie dlatego, że wypaliła się wartość któregoś z dzieł, prędzej z powodu zwykłej czytelniczej kapryśności.
Wreszcie chyba udało nam się odróżnić wszystko to, co jest podbudową pisanej i intelektualnej nowości, od tego wszystkiego, z czego bierze się misja przewodnika sumień – samonośny charyzmat, wyjście naprzeciw wszelkim społecznym potrzebom, proroczy zmysł, czy wierności idei której przewodnik służy. Jeśli tak spojrzymy na osobę wieszcza to Witkacy – jak się wydaje – aż nadto odbiega od wywieszczonej przyszłości i choć niejedno jego proroctwo znalazło swoje odbicie w rzeczywistości, jego epoka już się wypaliła w swojej niecodzienności. Dzisiejszym królem, apostołem nowego pozostawał jeden tylko Gombrowicz. Piszę pozostawał, bo już nie jest władcą obu biegunów, jeden odebrał mu Miłosz.
Nobel Miłosza był palmą pierwszeństwa jaką uhonorowali go znawcy literatury, ale wieniec wieszcza podarowała mu jego wierna publiczność, tym samym oddając los poety w ręce całego narodu. I tak z Miłosza poety, uczyniono Miłosza wieszcza, który od tej pory stał się zakładnikiem swej publiczności. A ta publiczność nie pozwala tak lekko uciekać swoim ulubieńcom od romantycznego wzorca wieszczej kondycji i biografii. Zresztą Miłosz nigdy nie stronił od podkreślania już to w pewnym znaczeniu osobistych, już to mentalnych więzów i podobieństw łączących go z osobą Mickiewicza. Także Gombrowicz – choć niby nie chciał – coś jednak wziął od Mickiewicza – jak sam mawiał: z Trans-Atlantyku uczynił Pana Tadeusza á re-bours. Widać z tego, że obaj współcześni pisarze podejmują ryzyko osobniczej autostylizacji (choć Gombrowicz czyni to z właściwą sobie przekorą): układając swój wizerunek i kompletując biograficzne dzieje, chętnie szukają styczności z Mickiewiczowskim wzorcem.
Łatwo tu doszukać się różnic, jakie przy tej okazji rodzą się między Gombrowiczem a Miłoszem. Pierwszy – swój życiorys przedstawiał tak – była już o tym mowa – by w jego przełomowych momentach dać antytezę źródła romantycznej biografii wieszczów. Drugi natomiast w poetycki sposób mitologizuje bieg własnego losu, dokonuje zatem wyboru roli o wyraźnie romantycznej proweniencji. Żadna z tych ról nijak się ma do Gombrowicza. Ów jest mistrzem przekory, cudownym szalbierzem rzeczywistości, dzieckiem chaosu panującego w odwiecznym porządku rzeczy, heretykiem wśród świętych, świętym wśród heretyków -przenicowuje mickiewiczowski wzorzec, odwraca go na lewą stronę i z uśmiechem ubiera na siebie. Czy jednak uwalnia się z zaklętego koła romantycznych stereotypów osobowości wieszcza? Chyba jednak nie… Więcej ma w sobie z Mickiewicza niż by chciał – nawet oskarżenie o ucieczkę oddala odwołując do mickiewiczowskiej biografii. Nie ukrywam, że […] bałem się. Ale ja może nie tyle bałem się wojska i wojny, ile tego, że mimo najlepszej woli, nie mógłbym im sprostać. Nie jestem do tego stworzony. Moja dziedzina jest inna. Rozwój mój od najwcześniejszych lat poszedł w innym kierunku. Jako żołnierz byłbym katastrofą. Przysporzyłbym wstydu sobie i wam. Czy myślicie, że jeśli tacy patrioci, jak Mickiewicz lub Szopen nie wzięli udziału w walce, to jedynie z tchórzostwa? Czy może raczej dlatego, że nie chcieli się zbłaźnić. I chyba mieli prawo bronić się przed tym, co przekraczało ich siły.
Sytuacja obu pisarzy nosi wszak i pewne wspólne znamiona: obaj poróżnieni od wczesnych czasów wychodźstwa ze skostniałą emigracją, mieszkając na dwóch biegunach różnych światów, spotykają się na łamach Kultury, recenzują się wzajem i omawiają swe książki, prowadzą nieprzerwaną dyskusję lecz mimo zwrotnego poszanowania nigdy w gruncie rzeczy nie mogą się zgodzić ze sobą. Jednakowoż – trudno byłoby szukać podobnych przykładów takiej słownej szermierki, w której fechmistrze przy użyciu piór tak pięknie, godnie i wdzięcznie okazywaliby szacunek osobie interlokutora. Odkrywamy to śledząc już pierwszy ich pojedynek, sprowokowany słynnym esejem Gombrowicza Przeciw poetom. Podobna atencja i obopólna admiracja towarzyszą dalszej polemicznej burzy wdzierającej się w tematykę Trans-Atlantyku, Zniewolonego umysłu, Zdobycia władzy, Rodzinnej Europy i Człowiekawśród skorpionów. Najpiękniejsze słowa jakie przeczytałem kiedykolwiek o Gombrowiczu wyszły przecie z pod pióra Miłosza, który pisał żegnając zmarłego ojca wszystkich ferydurkalistów: Jak ja, osobiście, oceniam Gombrowicza-pisarza? Ośmielam się twierdzić, że dzieło jego jest wybitne, ale tylko jak na krainę Ulro, w której powstało. Mimo wątpliwości nie powinno się traktować słów Miłosza jako zawoalowanej negacji doniosłości dorobku Wielkiego Gombro : właściwie ziemia Ulro jest także naszym siedliskiem – a skoro tak to i gniazdem Miłosza. Gombrowicz zostaje skonfrontowany z absolutem wszechrzeczy, osąd omija pisarza i skupia się na epoce, która go powiła. W znaczeniu podzwonnego dla autora Operetki ujawnia się jeszcze dodatkowo pewne przesłanie – w istocie nie dzieło, a osobowość Gombrowicza przykuwa największą uwagę Miłosza. Pisarze skrzętnie odrysowują swoje portrety i w chwil kiedy sięgają po wieniec wieszcza od razu – niejako z urzędu – wyznaczają rolę adwersarzowi.
Pisząc o sobie wzajem, przeglądają się w myśli usnutej nie własną głową, skreślonej nie własną ręką, – zachowują dystans do siebie samych i otoczenia. Miłosz często podkreśla jasność osobowości Gombrowicza, żywotny składnik jego gestu wobec świata. Skinienia, które już tylko z mocy swej siły, albo jej szczególnego rodzaju daje obraz pisarskiego geniuszu w ogóle. Ów geniusz winien poświecić się uniwersalnemu porządkowi rzeczy, dać dowody duchowej i umysłowej sprawności, oprzeć się nihilistycznemu pędowi ku destrukcji. W odpowiedzi Gombrowicz idealizuje twórczość pozbawioną doraźnej służalczości, tym samym trafia w sedno zagadki uniwersalizmu. Tu krzyżują się drogi obu wieszczów, tu jest zbieżność, tu położono kamień węgielny wspólny dla obu idei – na podbudowę których składają się : szacunek dla rzeczywistości, odczucie bólu istnienia, dążenie do uchronienia oczywistego porządku trwania, uświadomienie konsekwencji, jakie pociągnie za sobą niemożność uczynienia naczelnego życiowego gestu.
Historyczne czucie – zmysł przyrodzony zarówno Gombrowiczowi, jak i Miłoszowi – inne w obu wypadkach przynosi owoce. Pierwszy z pisarzy swój cebrzyk natchnienia napełnia u szekspirowskich źródeł; jego bohater mocuje się ze skomplikowaną budową mechanizmu dziejów. Przeszłość zmienia się w ulotny, wyparowujący obłok – nie istnieje. Jednostka musi wiedzieć jak się odnaleźć, jak stanąć wobec teraźniejszości i jak rozpatrywać przyszłość. Akcję wszystkich powieści Mistrza Gombro umiemy w miarę precyzyjnie osadzić w historycznym czasie, jeśli zaś chodzi o rzeczywistość to utwory te wybiegają daleko w przyszłość, wieszczą nadejście nowego człowieka, dźwignięcie się nowych społeczeństw. Miłosz nie bywa tak jednoznaczny – dotkliwie odczuwa skutki heglowskiego ukąszenia. Śledzi przede wszystkim tego rodzaju punkty widzenia, które pozwoliłyby uchować różnorodność minionych czasów, by przy jej pomocy zobiektywizować etyczną miarę wykładni zdarzeń. Wyrzeka się władzy sądzenia dziejowych wypadków, nad taki rząd przedkłada spolegliwy dystans i poszukiwanie uniwersalnych sensów. Skutkiem czego czas jako zjawisko zmienne i niepowtarzalne ulatnia się z jego wizji, gdzie jakże często włada wieczne teraz, które po prawdzie jest ostatnią deską ratunku rzuconą we wszechogarniający ocean nihilizmu. Bowiem na ziemi, która z każdym mijającym dniem coraz bardziej nam się kurczy, przy asyście i wielkim udziale środków masowego przekazu, dzieją się rzeczy dotychczas umykające wszelkiej kodyfikacji – na naszych oczach podnosi się jakaś mistyczna jutrzenka pamięci, wiary i ufności w zdolność pojmowania wszechrzeczy. Struchlały ludek przeszłości, analfabeci rodem ze zbiegłych epok nie umieli ogarnąć swoim rozumem ani historii, ani nawet przemiany obyczajów w własnych ojczyznach – nie nadążali za pędem cywilizacyjnego rozwoju. W umysłowych zaś majakach analfabetów dzisiejszej doby – ludzi rozpoznających pismo i wprawnie władających długopisami -, często uhonorowanych naukowymi tytułami, historia i jej odczuwanie są jakby obecne, tyle że w jakimś otempieńczym przekłamaniu, zmącone mnóstwem komentarzy i wielorodnością wykładni. Współczesność cofnęła się do przeszłości, przeszłość wdarła się do teraźniejszości – wytworzył się dziejowy kogiel-mogiel. Ważkie sprawy, zdarzenia z ostatnich dekad o zasadniczym znaczeniu dla dalszych losów człowieczego istnienia umykają, bledną, tracą skupienia – podobnie jak suchy lód gdy się wytapia. Całość przedstawia się tak, jakby dopełnić się miała straszliwa przepowiednia Nietzschego o oku nihilisty, które jest niewierne wobec wspomnień: pozwala im obnażyć się, stracić liście. Przeszłość przepada, niknie w obłędzie jednostajności niezmiennego jutra. Już nic nie umiemy zrobić dla siebie i dla całego gatunku, znikamy bo pożera nas nasza niby historyczna mądrość. Wobec tego pytanie o Polskę traci swoją zasadność – przekształca się w problem o wiele znaczniejszy – w odwieczną wątpliwość dotykającą znaczenia słowa człowiek.
Kim więc jesteśmy i co tu robimy? Czy już mieszkamy i żyjemy w czyśćcu? Czy można jeszcze, tak po niewczasie zadać sobie pokutę? Czy sami zagnaliśmy się w tę pułapkę, czy rzuciła nas w nią jakaś nieokreślona siła? Czy możemy się jeszcze wybawić? Są li jeszcze tacy, którzy mogą sobie wyobrażać, że to się kiedyś skończy, że będzie inaczej? Jakoś nie łatwo przychodzą nam odpowiedzi. A może dlatego, że z chwilą kiedy zstąpiliśmy na ten świat, nasz czyściec już czekał na nas. Włożyliśmy w to wielki wysiłek, pracę wielu pokoleń aby otworzyć jego podwoje. Czemuż więc teraz mięlibyśmy porzucać miejsce i czas do których tak usilnie próbowaliśmy się wedrzeć. Czymże jest nasze istnienie jeśli nie jedną z wielu powtarzających się wciąż sesji wielkiego ostatecznego sądu – procesu, który wytoczyliśmy sami sobie przed sobą.
Nasze pytanie o Polskę i o polskość, podobnie jak wątpliwość istnienia jest drogą u boku Dantego przez jego Komedię, czai się w grozie malowideł Hieronima Boscha, w Kruku Edgara Alana Poe, w Operetce Gombrowicza, w upupieniu Józia, w zagadce Doliny Issy Miłosza. I niema jednego skutecznego lekarstwa na takie pytanie. Ojczyznę zawsze będziemy mieli taką, na jaką sobie zapracujemy – w tym względzie należy dać rację Prusowi, Będzie taką, jaką sobie wymarzymy – tu ukłon w stronę Sienkiewicza, albo wyrośnie nam prosto z ziemi, jak żyto usiane ręką chłopa – tego by sobie życzyła Konopnicka, ojczyzną wreszcie jest niewzruszona, uniwersalna idea trwająca w narodzie – o tym wieszczyli Mickiewicz i Słowacki.
A więc Polska to my, być Polakiem to znaczy być sobą, wstydzić się polskości znaczy wstydzić się siebie. Zatem nie wstydźmy się być tym kim jesteśmy – po prostu trwajmy to i wytrwają nasze ojczyzny.
PRZYPISY
[1]
Jan Błoński, “O Gombrowiczu” w: “Gombrowicz i krytycy”
LITERATURA
B. Suchodolski, Przedmowa do “Polska i Polacy”, Warszawa PWN 1981.
M. Warneńska, “Śladami Pisarzy”, Warszawa LSW 1962.
S. R. Dobrowolski, Wstęp do “Wyboru pism Marii Konopnickiej”, Książka i Wiedza 1954.
L. Kruczkowski, Wstęp do “Wyboru pism Henryka Sienkiewicza”, tom I, Warszawa PIW 1955.
M. Dąbrowska, “O Bolesławie Prusie” w “Bolesław Prus – Wybór pism”, tom I, Warszawa PIW 1954.
J. Błoński, “O Gombrowiczu” w: “Gombrowicz i krytycy”, oprac. Z. Łapiński, Kraków 1984.
J. Klaczko “Wieszcze i wieszczby”, w: “Zapomnienie pisma polskiego” (1850-1866). Zebrał i objaśnił F. Hoesick, Kraków 1912.
J. Jarzębski, “Być wieszczem”, “Teksty” 1981, nr 4-5.
C. Miłosz, List do Gombrowicza, “Kultura” (Paryż) 1951, nr 11; W. Gombrowicz, “Przeklęte zdrobnienie znowu dało mi się we znaki” (Obrońcom poetów w odpowiedzi), “Kultura” (Paryż) 1952, nr 7/8 (przedr. pt. Dwugłos sprzed ćwierć wieku, “Kultura” (Paryż) 1976, nr 7/8).
C. Miłosz, Notatki z lektury: Ładne kpiny, “Kultura” (Paryż) 1953, nr 4; W. Gombrowicz, Dziennik (1953-1956), Paryż 1971.
W. Gombrowicz, “Dziennik” (1953-1956)
W. Gombrowicz, “Dziennik” (1957-1961), Paryż 1971.
C. Miłosz, “Ziemia Ulro”, Paryż 1977.
——————————————————————————————–
Materiał udostępniany na zasadach licencji
Creative Commons 2.5 Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne
——————————————————————————————–