Dla pokolenia pięćdziesięciolatków kontrkultura lat 60. to odległe i nieraz wstydliwe wspomnienie. Wielu z nich – zasiadającym w zarządach dużych korporacji czy banków – z trudem przyznaje, że w porywie młodzieńczej kontestacji rzucili wyzwanie cywilizacji kapitalizmu, w którym dziś się dobrze urządzili.
Był to bunt przeciwko społeczeństwu kontraktu, urzeczowieniu więzi międzyludzkich, człowiekowi jednowymiarowemu, jak go określał główny ideolog protestu, Herbert Marcuse; słowem – przeciwko społeczeństwu masowemu, które przekształcało jednostkę w funkcję, typowy egzemplarz gatunku. Kontrkultura nie obaliła kapitalizmu, ale miała istotny wpływ na jego zmianę. Po niej kapitalizm nie był już taki sam. Paradoksalnie, hasła wolności, autokreacji, które miały mu zagrozić, okazały się dlań funkcjonalne. Slogan z 68 roku: „bądź sobą” doskonale inkorporowała kultura Pepsi.
Cyfrowe opium dla ludu
Ciekawe, jakie stanowisko wobec tej cywilizacji zajmują dzieci kontestarorów? Jest to już oczywiście inna formacja kulturowa i mentalna. Ale zmieniła się także cywilizacja kapitalizmu. Przez ostatnie 3 dekady nie było jakiejś zorganizowanej rebelii kulturowej, o cechach kontrkultury, tak jak ją opisał w 1969 r. Theodore Roszak. Ta kontrkultura, jak ją przedstawiała Aldona Jawłowska w „Drogach kontrkultury” wyrażała się w odrzucaniu kultury zastanej, ale także w próbach tworzenia kultury nowej. Nigdy jednak nie brakowało przejawów buntu, który zawsze towarzyszy jak cień kulturze dominującej.
Do pewnego stopnia rolę takiego buntu odgrywa postmodernizm ze swą niezgodą na Projekt Oświeceniowy, fetyszem doszukiwania się we wszystkim opresywności, obsesją radykalnego pluralizmu, w którym każdy ma prawo do własnej normy.
Istnieją indywidualne rebelie, które, jak w przypadku głośnego swego czasu „unabombera” Teda Kaczyńskiego, nabierają cech terroryzmu. Tu chodziło o rozprawę z ludźmi, którzy zdaniem „unabombera”, wprawiają w ruch cywilizację, prowadzącą gatunek ludzki do zguby. Z pewnością nie ma jednak masowego, neoluddystycznego buntu przeciwko cywilizacji komputera. Kontrkultura lat 60. była ostatnim sprzeciwem wobec cywilizacji przemysłowej; następnych nie będzie, bo w najwyżej rozwiniętych krajach cywilizacja ta odchodzi w przeszłość. Nie wiadomo za to, czy w sercach i umysłach jakiegoś pokolenia nie zakiełkuje bunt przeciwko nowej cywilizacji – informatycznej.
Na razie jednak go nie widać. Może dlatego, że sam komputer i wszystko, co może on generować, stwarza szansę – albo złudzenie – podmiotowości i interaktywności. Kontrkultura wymaga wspólnoty, ale dziś, w kulturze późnego kapitalizmu, udaje się ją osiągnąć głównie w cyberprzestrzeni, a ta działa jak „cyfrowe opium dla ludu”. Dziś wystarczy własna strona domowa w Internecie, by mieć poczucie wpływu, przynależności, samorealizacji. Przyjdzie czas, że ci bez strony domowej będą się czuć bezdomni.
Średnio inteligentny adresat mediów musi pojąć, że staje się celem werbunków w każdym czasie i miejscu na ziemi, wszędzie, gdzie można dotrzeć z tymi komunikatami. Żyjemy stale w środowisku sztucznych obrazów, perswazji, apeli, dźwięków itp.. ,,Motory przemysłowej produkcji tworzą dziś fantasmagorie – hollywoodzkie blockbustery, telewizyjne sitcomy, myśli-slogany, powtarzane do znudzenia jak w pozytywce frazy i dźwięki, żargon businessu, biegunka obrazów i jednominutowe trendy… Nasze wojny to »Ninetendo Wars…« Flagową technologią nadchodzącego stulecia będzie »rzeczywistość wirtualna«, wytwarzana przez komputery, która zanurza użytkownika uzbrojonego w chełm generujący dźwięki i obrazy w ożywione przez komputer obrazoświaty. W rzeczywistości wirtualnej telewizja połyka widza, zaczynając od głowy” – pisał przed kilku lat Mark Dery w manifeście przeciwko komercyjnej kulturze.
Krytycy mają jej za złe nawet nie tyle komercyjne reguły, ile psychologiczne eksperymenty na ludziach, rozmijające się z etyką działania publicznego. Media i przemysły kultury eksploatują najbardziej tę stronę psychiki, która się nazywa psychodynamiczną strukturą człowieka, będącą w części dziedzictwem przedrefleksyjnej fazy jego rozwoju. Ludzkie zachowania są traktowane jako zespół determinowany immanentnymi popędami i potrzebami. Czynniki te często nie są zestawem uświadamianych i koherentnych cech osobowości. Uruchomienie tych popędów i dążeń następuje przez działania manipulatorskie w reklamie, a w najlepszym razie – jeśli służą dobrym celom – przez działania psychoterapeutyczne.
Zagłuszacze kultury
Choć nie ma masowej kontestacji przeciwko cywilizacji komputera, to pojawiło się sporo objawów wskazujących, że istnieje sprzeciw przeciw tym siłom i motorom kapitalizmu, które, na co wskazywał już Theodor Adorno i Szkoła Frakfurcka, zachowują stary styl dominacji symbolicznej i kontroli nad obiegiem kultury popularnej. Używają one dla swoich celów nowoczesnych technik i za cel mają pomnożenie skuteczności tej dominacji (przede wszystkim przez kreację coraz to nowych potrzeb) całą swą innowacyjność.
Ten bunt istaniał i wcześniej, ale był incydentalny, rozproszony, na pograniczu prawa albo wręcz ,,contra legem” (pirackie radiostacje, hackerzy łamiący kody komputerowe korporacji i agend rządowych). Ta fala kontestacji widoczna jest w krajach, gdzie kultura jest najbardziej uprzemysłowiona i skomercjalizowana.
Przytoczona opinia Marka Dery’ego to nie jest antyrynkowy manifest. Dery i autorzy podobnych mu manifestów nie są idealistami; wiedzą, że walka z rynkiem jest tak bezsensowna, jak zwalczanie anomali pogodowych. Oni w istocie nie walczą o wielką sprawę, chcą tylko uświadamiać ludziom, że moloch rynku wciąga wszystko w swój obieg jak potężna ssawka. Bo prawie nie ma już dobra, które byłoby przedmiotem świadczenia jako dobro publiczne.
Sceptycy, którzy nie za bardzo wierzą w skuteczność tradycyjnych recept (jak cenzura, czy mechanizmy uodparniające wszczepione przez edukację ogólną, a kulturalną w szczególności), nie załamują rąk, lecz chcą coś zdziałać. Mierzą siły na zamiary. Wiedzą, że nie są w stanie powstrzymać ,,mogołów” reklamy przed manipulowaniem człowiekiem jako tworem behawioralnym i psychodynamicznym. Nie wierzą w złamanie monopolu mediów demaskatorskimi kontrreklamówkami, ale liczą na zakłócenie odbioru najbardziej ich zdaniem dehumanizujących wytworów kultury komercyjnej. Wiedzą też, że nie ma takiej siły, aby zablokować ten strumień już u źródła, nim nabierze mocy. Mają jednak nadzieję pewnymi działaniami zniechęcić ludzi do ich recepcji i w ten sposób zakłócić błogi spokój nadawcy, jego wiarę w nieograniczoną plastyczność natury ludzkiej, a w odbiorcy wywołać uczucie zażenowania, że cała jego aktywność ,,homo sapiens” sprowadza się do operowania pilotem TV.
Jest to swoista dywersja na tyłach przeciwnika z elementami wojny psychologicznej nazwana przez buntowników ,,zagłuszaniem kultury” (,,culture jamming”). Określenie wylansowała grupa „Negativland” z San Francisco. ,,Jamming” nawiązuje do zagłuszaczy komercyjnych stacji radiowych, którzy wysyłali w eter „piski myszki Mikey”.
Wskazówki podsuwała semiotyka: każdy odbiorca może odczytać przekaz w różny sposób, dowolnie go zinterpretować i tym samym przejąć kontrolę nad jego treścią. Trzeba mu więc w tym pomóc przez „partyzantkę semiotyczną” – nadawanie odmiennych znaczeń komunikatom, deformowanie pierwotnego sensu zamierzonego przez nadawcę, demaskowanie prawdziwych intencji reklamodawców papierosów czy alkoholu (nawiasem mówiąc przydało by się coś takiego u nas na ,,mruganą reklamę” piwa bezalkoholowego ,,strong”). Zagłuszaczom chodzi o ośmieszenie kultury, którą wszyscy uznają za zjawisko normalne i nawet nie zastanawiają nad jej jednostronnością. Chcą przekonać innych, że w 24 godzinach ich życia jest więcej prawdy niż we wszystkich spektaklach popularnej kultury.
Chcą także ,,obsypać piegami podretuszowaną twarz Ameryki”. Próbą takiego ośmieszenia było zbudowanie gdzieś w interiorze Nebraski miasteczka z dykty, pomalowanie go na biało i umieszczenie gęsto na ścianach firmowych napisów ,,Coca Cola”; postawienie białych stolików z tymi sami napisami, parasoli itp. Do tego jeszcze biały balon nad głowami i atrapa księżyca pomalowana na biało z czerwonymi literami. A żeby to przypadkiem nie zabrzmiało komuś naturalnie, to musi być takie nagromadzenie znaków rozpoznawczych koncernu, taki gwałt symboliczny, gwałt na elementarnym poczuciu estetycznego umiaru, tak wielka ,,operacja semiotyczna”, że miało to wszystko wywołać efekt bumerangowy, stan niemal wymiotny, żeby człowiek z ulicy czy z samochodu przystanął, przetarł oczy i zdobył się na refleksję: do cholery …przecież ja w takim otoczeniu żyję. I o to właśnie chodzi ,,zagłuszaczom”: odzyskanie dla ludzi świata realnego, oczyszczenie go z symulakrów, Baudrillardowskiej hiperrzeczywistości, w której wszędzie natykamy się na artefakty, kopie po tysiąckroć zdejmowane z oryginałów.
Takie eksperymenty przynoszą różne skutki. Nie zawsze się to udaje. Wielu ludziom kojarzy się to z jakąś niezrozumiałą awangardą, by nie powiedzieć: arystycznymi wygłupami. Bo każda awangarda ośmieszała konwencję. Tak robili dadaiści w latach 20., kubiści, Salvadore Dali; Witkacy, dziesiątki innych. Tyle że awangardziści chcieli wyzwolić się sami z konwencji, gorsetu. Zagrożenia dla sztuki upatruje się dziś raczej w tym, co można nazwać ,,odwróceniem Mimezis”: Sztuka w dominujących nurtach zawsze naśladowała życie – a w epoce kultury masowej życie naśladuje sztukę, która jakby wirtualizuje życie. Awangardy chciały to odwrócić. Dziś zagłuszanie kultury popularnej dąży w istocie do tego samego.
W przypadku ,,jammingu”, chodzi nie tyle o burzenie konwencji dla osiągnięcia przełomu w sztuce czy zanegowania paradygmatu, co o uwrażliwienie milionów na narzuconą konwencję konsumpcyjnego społeczeństwa. Jeśli ,,zagłuszacze” przyznają się do jakichś antecedencji to takich świeżej daty, to przede wszystkim francuskich Sytuacjonistów z lat 60., którzy zamarzyli sobie ośmieszyć wszechobecną kulturę spektaklu, jak ją nazwał Guy Debord. Sytuacjoniści zwrócili uwagę na to, że są dwa sposoby kontrolowania ludzkich postaw: przez spektakl zintegrowany, dyktowany przez nieomylnego wodza; i spektakl rozproszony: bezgranicznia na pozór róznorodna gra medialnych przekazów. Spektal to utrzymywanie marzenia o ziemi obiecanej, w której (na razie) są inni, ale my możemy się tam dostać, jeśli będziemy usilnie do tego dążyć.
Pułapki kontrkultury
Czymże jest więc kontrkultura? Pasożytem na ,,zdrowym ciele rynku”, postmodernistycznym folklorem, który ma ubarawić monotonny pejzaż konsumpcji, zabawą w partyzantkę semantyczną, szukaniem ujścia dla potrzeb twórczych? Czy to zagraża żywiołom komercyjnym w kulturze? A jeśli tak, to czy one sobie z tym poradzą?
Żywiołom komercyjnym nie zagraża. Rynek jest tak dalece wmontowany w kulturę, że amortyzuje wszystko – przełknie więc także kontrkulturę. Jeśli pojawia się moda na ,,podkonsumpcję” – poobijane samochody czy poobdzierane dżinsy, to rynek natychmiast takich produktów dostarczy.
Dzisiejsza reklama jest tak zróżnicowana pod względem gatunków i form, tak sama w sobie awangardowa, że często owo zagłuszanie jest odbierane jako autoironia, satyra, humor pochodzące z komercyjnego źródła. Niekonwencjonalne formy uprawiane przez Oliviero Toscaniego potwierdzają, że niekiedy trudno określić, co jest reklamą, a co jej kontestowaniem.
I chyba dlatego kontrkultura wpada w pułapkę: dla wielu reklamodawców wszystko jest dobre, co promuje produkt. Intensywna antyreklama szwedzkiej wódki ,,Absolut” (,,absolute death” na kontrbillbordach) zwiększyła jej sprzedaż. Wielu ludzi nabrało przeświadczenia, że ktoś niedogmatyczny w reklamie wpadł na pomysł ostrzeżenia ich. A wtedy budzi się odruch: to ja będę decydował, co jest dla mnie szkodliwe, a co nie. Ale przy tej okazji cierpi ,,image” całej obywatelskiej inicjatywy zwalczania reklamy alkoholu. ,,Zagłuszacze” bywają podejrzewani, że naprawdę są funkcjonalną częścią molocha. Nie wiadomo, w ilu przypadkach to podejrzenie jest uzasadnione. Wiadomo, że hackerzy, którym przeszła ochota na łamanie kodów, są zatrudniani przez wielkie firmy do wymyślania doskonalszych kodów.
,,Jammerzy” są w pewnym sensie uczniami mistrzów reklamy: starają się walczyć z nią jej własną bronią punktując jej słabości. Chcą przemycać idee, a nie produkty. Przy czym nie jest to działanie w stylu prymitywnych graffitii, nie są to buntownicze pentagramy malowane sprayem, a wyrafinowana technika. Taka, jaką posługuje się profesjonalna reklama. Dziś nie jest to już nieosiągalne; za relatywnie niewielkie pieniądze można sobie sprawić własne studio i produkować wysokiej jakości obrazki. Potrzebny jest jeszcze do tego inteligentny pomysł. Jeśli się nie można posłużyć silniejszą tubą, żeby przekrzyczeć zgiełk świata, to trzeba całą energię kierować na pomysły. „Być kreatywnym” to pierwsze przykazanie w nowym Dekalogu.
Czy zatem taka kontrkultura ma sens? Żyjemy dziś w czasach dwóch kultur, z których jedna jest masowa, pompowana w bierny i oglądający wszystko lud, a druga, dzięki interaktywnym, technikom komunikacji jest niszowa – jest kulturą wyboru. Długo jeszcze będą one ze sobą współegzystować. Biedniejsi, bierniejsi, mniej wykształceni będą konsumować strawę gotowaną – Big Maca. Ale coraz więcej ludzi chce ją sobie przyrządzać samemu. Żeby byli do tego zdolni potrzebny jest ktoś, kto poradzi, co warto, a czego nie. Albo, jak nasi zagłuszacze, potrafi pokazać, gdzie jest śmietnik, a gdzie sezam.
Autor jest socjologiem, wykładowcą w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie i Uniwersytecie w Białymstoku
Warszawa marzec 1998