Kultura i Historia nr 8/2005
Marcin Małek
Zajrzeć w oczy wroga
§1. Konflikt w oczach mieszkańców Bliskiego Wschodu – wojenny ethos, Zachód i Izrael jako “wielki i mały Szatan”, potrzeba posiadania wspólnego wroga, godność i jej konsekwencje, nieprzerwana więź z Bogiem, obawa przed wpływem “zgniłego Zachodu”.
“Ten kto ostrzył strzały, zginął ugodzony strzałą; odpłaciło mu dzieło własnych rąk.”
O kulturowych zawiłościach świata islamu napisano już bardzo wiele, szczególnie godne uwagi są dwie książki: “Muzułmański Bliski Wschód” Bernarda Lewisa i “Historia Arabów” Alberta Hourani (obie wymieniłem w bibliografii). Zwarzywszy jednak na charakter mojej pracy, nie ma potrzeby skupiać się na tzw. kulturowej produkcji islamu w ujęciu całościowym. Zajmiemy się więc jej niewielkim, choć wyjątkowo interesującym wycinkiem. Lecz zanim zacznę, musze dać pewne wyjaśnienie. Bowiem aby kompletnie odnieść się do wyszczegółowionych w podtytule zagadnień, musiałem zawęzić obszar naszych rozważań. Opisałem tu szczegółowo izraelsko-palestyński antagonizm. Nie oznacza to jednak, że wnioski i opinie, które pojawiają się niżej odnoszą się jedynie do mieszkańców państwa Izrael. Przeciwnie, łatwo dają się przenieść na cały bliskowschodni obszar. Zabieg ten można potraktować jako coś w rodzaju ukazania przykładu -, takiego, który pasuje do antagonizmu, jaki obserwujemy i który pojawił się, a raczej powrócił na granice dwóch światów – Zachodniego i Arabskiego w ostatnich kilku latach.
– Chora prawda.
Media, szczególnie zaś telewizja, już od kilku lat karmią nasze sumienia przekazami z Bliskiego Wschodu. To za ich pośrednictwem kształtuje się nasz światopogląd, rodzą się sympatie, podnosi się duch nienawiści i strachu. Oglądamy świat oczami kamer. Jakże ciekawa, barwna jest rzeczywistość uwięzła w obiektywie, choć nie rzadko tragiczna a ponad wszystko przykuwająca uwagę – zniewalająca jak uśmiech pięknej kobiety, jak błysk w oku dziecka. Wojna i jej nieodzowna towarzyszka śmierć, stały się dziś towarem na sprzedaż, podobnie jak Uśmiech Venus XXI wieku, jak dziecięca iskierka – wyrwane z codzienności, opieczętowane i wycenione – jak wszystko na sprzedaż. Sprzedają nam obrazy, powoli z rozmysłem dozując kolejne porcje, nie potrafimy bez nich żyć, sami wpadliśmy w kierat mimowolnych potrzeb, męczy nas głód informacji. Prawda w tym wypadku jest nieistotna, najważniejsza jest potrzeba – jaskółka rzeczywistości. Informacja stała się prawdą, w dodatku taką, która kreuje rzeczywistość. Dawna wiarygodność się zdewaluowała, rozrzedziła się w potoku tysiąca racji. Więc jak ją odnaleźć?
Myślę że jest, jak od wieków bywało – prawda ułożyła się gdzieś pośrodku, nie możemy jej dotknąć, jest praktycznie rzecz biorąc po za obszarem naszych oddziaływań, utknęła bowiem w komorze spustowej karabinu Izraelskiego żołnierza, wślizgnęła się między leniwie odmierzane sekundy tykające w chronometrze palestyńskiego samobójcy – “tik-tak, tik-tak”, od życia do śmierci. Można by sądzić, że ludzie pragną ją poznać, chcą wiedzieć kto i z jakiego powodu podsyca żar nienawiści, na kim spoczywa odpowiedzialność za to, co się dzieje – “za żniwo nienawiści”. Jednak ich pragnienia ograniczają się jedynie do lepszej, nieskalanej pyłem wojennej pożogi prawdy, takiej, która im odpowiada, jest to ich własna prawda…
Zniekształcona, przekłamana, zamknięta w żelaznym uścisku historii, która choć nie lubi to jednak wciąż się powtarza.
Izraelsko palestyński konflikt jest coraz bardziej krwawy, uczestnicy stali się nieobliczalni, jutro rysuje się w ciemnych barwach . Palestyńczycy twierdzą, że Żydzi popełnili już tyle niegodziwości, iż cały świat dawno odwróciłby się od nich, gdyby nie poparcie USA, gdzie Izrael zajmuje wyjątkowo uprzywilejowaną pozycję. W mediach, w bankach i w polityce.
Tą misternie utkaną pajęczynę racjonalizmu dodatkowo wzmacniają podobne sądy, napędzane do głów aktami terroru. Przemoc jest tu przysłowiowym wentylem, przez który ulatniają się: frustracja, poczucie niemocy, upokorzenie a przede wszystkim dymiąca nienawiść. Palestyńczycy widzą w terroryzmie jedyną słuszną odpowiedź na izraelską “przemoc”. “[…] Każdego dnia Palestyna broczy krwią swoich dzieci: cynicznych, bojówkarzy, niewinnych, poszukiwaczy przygód i przypadkowych przechodniów. W gniewie i bólu Palestyńczycy szukają wolności i sprawiedliwości, których nie zdołali wynegocjować politycy. […] Wokół trwa zwykłe życie. Jaser Ara-fat nakazał, by podczas Intifady w palestyńskich enklawach działały normalnie sklepy i restauracje. Wojownicy muszą mieć poczucie, że po bitwie wracają do siebie, do domu. – Dużo zabijania, dużo kanapek – podsumowuje sentencjonalnie właścicielka baru przy rondzie Ajusz w Ramallah. Wśród Palestyńczyków krąży dowcip. Chłopiec prosi ojca o dwa szekle, bo wybiera się na demonstrację. Jeden szekiel na dojazd, drugi na powrót. Ojciec daje mu tylko szekla. – Z powrotem cię przywiozą – mówi synowi. […] Izraelczycy zajęli Zachodni Brzeg i Gazę. W pierwszym miesiącu okupacji izraelscy żołnierze pobili mnie, gdy wracałem ze szkoły. Wylądowałem w szpitalu. Od tamtego dnia nic się nie zmieniło: konfiskaty ziem, prześladowania, represje – opowiada Ghasan Chatib, dyrektor Ośrodka Mediów i Informacji w Jerozolimie. Podczas Pierwszych rozmów pokojowych z Izraelem w Madrycie Chatib był w palestyńskiej delegacji. Za jej plecami ludzie Arafata sekretnie podjęli negocjacje w Oslo, które zakończyły się uściskiem ręki Arafata i premiera Izraela Icchaka Rabina na trawniku Białego Domu w roku 1993. – Dla nas, Palestyńczyków, okupacja ciągle trwa. […] W Gazie i na Zachodnim Brzegu nie ma rodziny, której nie dotknęłaby izraelska okupacja. Więzienie za działalność polityczną, konfiskata ziem, wyrywanie drzew oliwkowych, zakaz poruszania się, wreszcie sześć długich lat intifady, rewolty kamieni na przełomie lat 80. i 90. Dzień po dniu, pokolenie po pokoleniu mali Palestyńczycy słuchają opowieści o walce, poniżeniu i klęsce. Przemoc, otrzymana i zadana, to odziedziczona rana. Podczas pierwszej Intifady ludzie normalnie pracowali. A teraz? Po kilku tygodniach walk nie mam, co dać dzieciom jeść – mówi taksówkarz z Gazy. Palestyńskie enklawy są na łasce blokad izraelskiej armii. […]” W takich warunkach Jaser Arafat, jeśli pragnie zachować swoją pozycję narodowego lidera, nie może skutecznie zwalczać terroru. Może go tylko werbalnie potępiać, półgębkiem, na użytek zachodniej opinii publicznej.
A jak to widzą Izraelczycy? “[…] Palestyńscy mówcy i ich sojusznicy zwiększyli intensywność żądań, aby stan okupacji został uznany za nielegalny. Te naiwne żądania nie tylko ignorują prawo międzynarodowe, ale poprzez ich nieustanne powtarzanie przy każdej możliwej okazji, próbuje się z nich stworzyć międzynarodowe normy. Żądanie, aby jakakolwiek okupacja – nie ważne, z jakiego powodu została zainicjowana lub jest kontynuowana – była uznana za nielegalną, jest niezgodne z prawem międzynarodowym. System prawa międzynarodowego nie delegalizuje okupacji, a raczej wykorzystuje międzynarodowe konwencje i umowy do uregulowania takiej sytuacji. Wiele krajów zatrzymuje terytoria zdobyte na wojnie – szczególnie wojnie w obronie własnej – do wynegocjowania traktatu pokojowego. Faktycznie, obecnie istnieje na świecie wiele sytuacji spornych, w których jedna ze stron zajmuje terytorium, a druga rości sobie do niego prawo. Zasadniczą różnicą w sytuacji dotyczącej Zachodniego Brzegu i Strefy Gazy jest to, że Izrael próbował negocjować pokojowe rozwiązanie statusu spornych ziem, odkąd są one pod jego jurysdykcją. Żądania podważenia legalności nie są politycznie umotywowane ani prawem międzynarodowym, ani umowami pomiędzy Izraelem a Władzami Palestyny i są jedynie bezpodstawnymi zarzutami.[…] “Ktokolwiek myśli, że intifada wybuchła z powodu kontrowersyjnej wizyty Sharona w meczecie Al-Aksa, jest w błędzie. Ta intifada została zaplanowana już wcześniej, przed powrotem Prezydenta Arafata z rokowań w Camp David, gdzie pokonał on Prezydenta Clintona jego własną bronią.” W marcu 2001, Imad al-Faluji palestyński Minister Łączności mówił publicznie w Libanie o planowanej z góry naturze przemocy. […] Palestyńczycy próbują przedstawić obecną falę przemocy i terroryzmu jako spontaniczną reakcję sfrustrowanych ludzi na izraelską “okupację” Zachodniego Brzegu i Strefy Gazy. Zamazywanie prawdziwego obrazu sytuacji sprawia, iż zapomina się o strategicznej decyzji liderów palestyńskich o odstąpieniu od negocjacji i skoncentrowaniu się na zbrojnych wystąpieniach przeciwko Izraelowi. Pomija się także fakt, iż natychmiast po tym, jak Palestyńczycy spowodowali upadek rokowań podczas szczytu w Camp David w lipcu tamtego roku, rozpoczęli oni organizowanie przemocy, która wybuchła we wrześniu 2000 roku. Głoszenie, że “okupacja” spowodowała falę przemocy i terroryzmu, która rozpoczęła się we wrześniu 2000 roku, wkrótce stało się motywem przewodnim wypowiedzi Palestyńczyków. Metodologia mówców palestyńskich była prosta: po każdym akcie terroru odpowiadali na każde pytanie że “okupacji jest odpowiedzialna za”, lub że “spowodowała to okupacja”. Słowo “okupacja” było prostym frazesem, który mógł być użyty do potępienia Izraela na każdym kroku i do rozgrzeszania Palestyńczyków z odpowiedzialności za każdą ich akcję. Lecz powtarzanie kłamstwa setki razy nie zamienia go w prawdę. Nieustanne wzmianki Palestyńczyków na temat “okupacji” po części miały na celu delegalizację obecności Izraela na terytoriach. Palestyńskie wezwania do “zakończenia okupacji” są używane do mobilizacji społeczności międzynarodowej przeciwko Izraelowi. Liderzy palestyńscy przed długi czas wierzyli, że wywieranie międzynarodowej presji na Izraelu jest ważnym elementem ich strategii jego pokonania. Wydaje im się, że za pomocą terroryzmu mogą zmusić Izrael do opuszczenia terytoriów bez zakończenia konfliktu i bez osiągnięcia pokoju drogą negocjacji. Najbardziej bolesne jest to, że Palestyńczycy używają “okupacji” jako usprawiedliwienia dla czegoś, czego nie można usprawiedliwić – dla terroryzmu. Żaden cel – łącznie z tak zwaną okupacją – nie może usprawiedliwiać przemyślanej rzezi ludności cywilnej. Samobójcze zamachy bombowe nie mogą być akceptowane jako narzędzie do wymuszenia zmiany polityki. Uśmiercanie dzieci nigdy, w żaden sposób nie może być usprawiedliwione. […] Od powstania Państwa Izrael w 1948 roku aż po dzień dzisiejszy Palestyńczycy nie wykorzystali żadnej z wielu okazji osiągnięcia pokoju drogą negocjacji. Zamiast tego przywódcy palestyńscy wybierali ścieżkę przemocy, odrzucając każdą izraelską ofertę pokojową. Palestyńczycy nigdy nie przegapili okazji, aby przegapić okazję, jak to określił Minister Spraw Zagranicznych Abba Eban. […]”
A jeszcze wczoraj, podczas wielkiej manifestacji na placu Rabina w Tel-Awiwie, tysiące Izraelczyków domagały się zaprzestania okupacji, wycofania się do granic sprzed czerwca 1967 roku oraz do natychmiastowego wznowienia rozmów pokojowych. Dzisiaj to wszystko brzmi jak cytat z jakiejś dawno zapomnianej bajki. Liberalna lewica w Izraelu straciła grunt pod nogami – praktycznie nie istnieje. Jeszcze do wczoraj jej głos był głosem rozsądku, dzisiaj zagłusza go huk detonowanych ładunków wybuchowych. Żydzi nie wierzą już w pokój, uwierzyli w wojnę, w walkę na śmierć i życie. Jaser Arafat i jego polityka wzmocniły tylko dotychczasową pozycję “Jastrzębia” Ariela Sharona.
Europa, która widzi izraelasko-palestyńską codzienność wyglądającą nieśmiało z za bezpiecznego ekranu telewizora szaleje z oburzenia – jak łatwo w takiej sytuacji ferować wyroki. Niemal na każdej ulicy europejskich metropolii słyszy się przekleństwa pod adresem Ariela Sharona i Żydów w ogóle, na ścianach domów pojawiają się zawieszone na szubienicy gwiazdy Dawida. Terroryzm określa się u nas mianem walki narodowo wyzwoleńczej. Czekam chwili gdy ktoś publicznie oznajmi, że najlepiej byłoby, gdyby Żydzi w ogóle nie istnieli. Tak jednak się nie stanie. Za bardzo dbamy o higienę słowa, wszak byłaby to wypowiedź zgoła nie polityczna. Coś w rodzaju niegrzecznego stwierdzenia, które nie pasuje do zmurszałego paternalizmu wiecznie uczuciowo zaangażowanej Europy. Kłuci się ze stereotypem szlachetności, jaki w sobie z dumą nosimy, uwłacza poczuciu cywilizacyjnej misji “Starego Kontynentu”. Nie, nikt nie odważy się powiedzieć tego publicznie i głośno – co innego myśleć, a co innego mówić.
To też, aby – uchowaj Boże – nie posądzano nas o takie myśli, wbrew zdrowemu rozsądkowi, naprzeciw faktom przywiedliśmy do życia kłamstwo o rzekomo dobrej woli Arafata. Łudzimy się, że istnieją powody aby uwierzyć w możliwość zawarcia z Palestyńczykami jakiegokolwiek wiarygodnego kompromisu. Nosimy w sobie mentalną drzazgę samooszukańczych przeświadczeń, które podnieśliśmy do rangi niezbywalnej poprawności politycznej. A selektywne spojrzenie mediów utwierdza nas jeszcze mocniej w przekonaniu, że ta drzazga jest nam do czegoś potrzebna, że bez niej nie zobaczymy prawdy.
Trudno oprzeć się wrażeniu groteskowości, gdy co jakiś czas widzimy, że tu, albo tam ojcowie rozlicznych narodów oferują swoje stolice na miejsca dla kolejnej z wielu konferencji pokojowych, o której z góry wiadomo – w to nikt nie wątpi, – że nic nie zmieni. Można by sądzić, że są to jedynie gesty dobrej woli – tak mogło by to być prawdą – gdyby nie wspomniana drzazga. Trzpień, który wywołuje fałszywe wrażenie – przywołuje w naszej świadomości autooszustwo. Kłamstwo, które nam Europejczykom akurat nie przystoi. Któż bowiem jeśli nie my powinien lepiej rozumieć, że syjonizm nigdy nie był i tym bardziej dziś nie jest, wynikiem jakiejś żydowsko-imperialistycznej teologii, ale naturalnym refleksem godności narodu przez wieki na naszym kontynencie niszczonego, okradanego, wypędzanego i poniżanego. Z uwagi na to tym bardziej powinniśmy pamiętać o tym, że drobne manipulacje są tylko logicznymi następstwami wielkich przeniewierstw i w tym aspekcie nasza niepoprawna wiara w jedną niekłamaną prawdę jawi się jako część uszarganego zbiorowego sumienia.
– Ethos kontra ethos.
Ostatnie miesiące – wojenne przesilenie w Ziemi Świętej, krew leniwie płynąca po asfaltowej nawierzchni, dymiące wraki autobusów, zionące pustką szkielety wypalonych budynków… To wszystko razem zmieniło nastawienie rządu izraelskiego, który odczuwa teraz – jak nigdy wcześniej – dotkliwy ciężar zlęknionej o jutro społecznej presji. Coraz częściej przyjmowana przez Żydów, rosnąca wciąż w siłę filozofia pogranicza – rodem z amerykańskich westernów – uwiarygodniła ideę, o której nie tak dawno mówiono, że jest niebezpieczna, że należy się od niej odciąć. Mieszkańcy państwa Izrael, tak naprawdę nigdy nie pozbyli się swojej fundamentalnej obawy, że strategicznym celem świata arabskiego jest likwidacja ich kraju, tego “implantu Europy na Bliskim Wschodzie”. Łudzili się, że jest inaczej, odsuwali tą groźną myśl od siebie jak najdalej – ostatnio dobrze im to wychodziło. Z letargu obudził ich dopiero huk wybuchów – odkurzyli starą, niechcianą ideę. Europa nie rozumie ich obaw, nie chce zrozumieć, ale nie bardzo mnie to dziwi. Bowiem jest to charakterystyczna reakcja, właściwa przede wszystkim dla zachodniej cywilizacji, gdzie widzi się coraz mniej spraw, za które warto umierać. Inne kultury mają czasem odmienną hierarchię wartości.
Palestyńczycy nie chcą i nie mogą zgodzić się na pokój z Izraelem. Będą nadal zabijać i podkładać bomby – tak długo, dopóki nie uświadomią sobie dwóch spraw: albo uznają, że ich walka jest z góry skazana na niepowodzenie i wystarczy im siły oraz determinacji, by przestać, albo poczują się na tyle mocni i pewni, że jeszcze bardziej zintensyfikują terrorystyczną działalność, a to, wpędzi ich w otwarte kleszcze “totalnego konfliktu” – wojny – w pełnym tego słowa znaczeniu. Trudno wyrokować, która z opcji okaże się prawdziwa. Do niedawna Izrael usiłował jak najpełniej wypróbować pierwszą, tyle że, jego działania okazały się niewystarczająco skuteczne. Teraz trzeba będzie podjąć ważką decyzję – postanowić, czy przejść do drugiej opcji, która może oznaczać likwidację i całkowite zniszczenie infrastruktury Autonomii Palestyńskiej.
Alternatywą dla tak postawionego problemu jest “normalna i akceptowalna” sytuacja, w której Autonomia Palestyńska i Palestyńczycy prowadzą wojnę terrorystyczną z Izraelem, nie ponosząc kosztów. Palestyńczycy powinni się bać, ich obawy powinny rosnąć z dnia na dzień. Po zeszłorocznych akcjach w Tulkarem, Ramallach, Dżeninie, po oblężeniu Bazyliki Narodzenia Pańskiego w Betlejem, po “wyeliminowaniu” Salaha Szehady, i po ostatnich seriach udanych odwetowych uderzeń w “szefów” organizacji terrorystycznych bez wątpienia wydają się poruszeni.
Śmierć z rąk nieprzyjaciela, lub zadanie mu śmierci – to w śród Palestyńczyków, ale i w środowiskach żydowskich zjawiska religijnie poprawne i powszednie. Przy tym dzieje się tak nie od dziś, jako że historię państwa Izrael wypełnia w dużej mierze pasmo konfliktów zbrojnych . Powołanie do życia organizacji bojowej okazało się dla Żydów przysłowiowym “węzłem” łączącym jeszcze mocniej syjonistyczną wspólnotę na Bliskim Wschodzie, tym bardziej, że od chwili ogłoszenia niepodległości państwo Izrael ma już za sobą pięć wojen z sąsiadami. Dodajmy do tego jeszcze kilkaset mniejszych operacji a zrozumiemy stosunek mieszkańców Ziemi Świętej do walki i pojęć z nią związanych.
Przygotowania do wojny, sama wojna oraz jej konsekwencje zajmują w historii Izraela szczególnie uprzywilejowane miejsce. Zmarły w tragicznych okolicznościach Icchak Rabin ukuł w latach 60-tych termin “uśpiona wojna”.
“Nasza wojna o niepodległość nie zakończyła się”, to najczęściej wypowiadane słowa w Izraelu, i co ważne tą frazą posługują się politycy różnych, niekiedy zupełnie nie przystających do siebie opcji politycznych. Dość powszechne jest przekonanie, że Izrael to państwo prowadzące wojnę, lub oczekujące na jej nadejście. Podobny defetyzm towarzyszyło min. Rafaelowi Eytanowi, szefowi sztabu armii w latach 1978-1983. W wydanych w 1985 roku wspomnieniach opisywał reakcję na otrzymany rozkaz rozpoczęcia działań zbrojnych: Teraz wiedziałem, że znalazłem się na swoim miejscu […]. Nie skarżyłem się. Każdy człowiek ma swoje przeznaczenie”.
Zawziętość, wrogość, nienawiść, którą otoczyli Żydów ich sąsiedzi prowadzą do nieuchronności wojny, na co państwo żydowskie nie ma większego wpływu.
Podług opinii Ammona Rubinsteina: “wojna, z jej wzlotami i upadkami, szczytami i głębinami, jest stałą rzeczywistością, w której rdzenny Izraelczyk musi żyć. Ta rzeczywistość istnieje w jego świadomości nawet wtedy, gdy na granicach jest przypadkiem cicho i spokojnie.” Powyższa sytuacja nakłada na Izrael obowiązek “wiecznego” czuwania, bezustannej gotowości do walki, nawet w stosunku do tych sąsiadów, z którymi – ot zrządzenie łaskawego losu – podpisano akurat układy pokojowe.
Potwierdzają to słowa Ariela Sharona: “Na krótką metę odsunięcie niebezpieczeństwa konfliktu jest możliwe, w dłuższym wymiarze czasu to jedynie nierealne marzenia”. Inni politycy rozbudowują tę interpretację, sięgając do historii. Snują porównania między obecnym stanem rzeczy na Bliskim Wschodzie, a sytuacją Europy w odległych stuleciach. Z tych podobieństw wynika konkluzja: jakoby Żydzi powinni dostosować swoje oczekiwania i mentalność do istniejących realiów i porzucić nadzieję na trwały pokój, przynajmniej w dającej się przewidzieć przyszłości.
Zaś Arabowie nie myślą o pokoju według prawideł zachodniej logiki. Ich rozsądek podpowiada im że, pokój jest zakładnikiem państwa Izrael, i może być osiągnięty tylko przy założeniu że Żydzi i ich państwo zostaną zniszczeni, jak nie tym, to innym sposobem.
Wojenny ethos tak mocno wrósł w serca Żydów i Palestyńczyków, że o pokojowym współżyciu nikt już nie chce pamiętać, a jeśli ktoś o tym mówi to jego słowa rozbijają się o niewidzialną ścianę dwóch ethosów, które z biegiem lat nałożyły się na siebie. Splotły ze sobą, i tak po prawdzie trudno jest przyjąć że są to dwa oddzielone byty. Powiedziałbym raczej, że jest to jeden i tan sam ethos, tyle że odmiennie interpretowany. Zawłaszczony przez dwie wrogie sobie kultury, i co ciekawe w każdej z nich stał się autonomiczną – prawie myślącą – jednostką, taką, która, narzuca odpowiedni – “jedynie słuszny” sposób interpretowania politycznych zdarzeń.
Zasadniczym problemem Mieszkańców Ziemi Świętej nie jest, i tak po prawdzie nigdy nie była sama wojna. Działania zbrojne, ich nieludzki wręcz charakter, codzienne okrucieństwa, zarówno jednej jaki i drugiej strony wnikają raczej – nie z wrogości, ale z nauki która, ową wrogość uczyniła powszechnym – powiem niezbywalnym – “signum temporis” mrocznych dziejów Palestyny. Z nauki która, płynie strumieniem pseudo prawd zatruwających głowy młodych ludzi – Żydów i Palestyńczyków. Z nauki która, od najmłodszych lat kształtuje pogląd, urabia stosunek do sąsiada. Z nauki która, z każdego Żyda robi okupanta i ciemiężcę, każdego Palestyńczyka opisuje jako zbrodniarza i terrorystę. Ten wzajemny stosunek, owa powszechna codzienna niechęć są motorem, który napędza spiralę przemocy, budzi do życia straszliwą wojnę, ta zaś, posiłkuje się nienawiścią wyniesioną z owej zgubnej nauki.
Erich Maria Remarque w książce “Na zachodzie bez zmian” uchwycił istotę każdej bez mała wojny, zbadał i opisał naturę zjawiska z którym zmagają się również Żydzi i Palestyńczycy, choć przecie pisał o wojnie, która odbyła się tysiące kilometrów od centrum dzisiejszych wydarzeń, jej echa ucichły wiele lat temu, mimo to jego praca wciąż jest aktualna – szczególnie dla mieszkańców Palestyny. Szczególnie dla ludzi którzy zagubili się pośród labiryntów zburzonych domostw, w plątaninie śmierci i armatniego huku, w zakamarkach niedorzecznego okrucieństwa i podłości. Z jego słów wynika pewna smutna nauka, prawda, przed którą nikt nie ucieknie, i to niezależnie od tego po której stronie leży “racja”.
Pisał bowiem: “Człowiek jest przede wszystkim bydlakiem, a dopiero potem nasmarowany jest może, jak bułka smalcem, odrobiną przyzwoitości. […] My nie jesteśmy już młodzieżą. Nie pragniemy zdobywać świata szturmem. Jesteśmy uciekinierami. Uciekamy przed samym sobą. Przed naszym życiem. Mieliśmy osiemnaście lat i zaczęliśmy miłować świat i istnienie; kazano nam do tego strzelać. Pierwszy granat, który padł, trafił w nasze serca. Jesteśmy odcięci od pracy twórczej, od dążeń, od postępu. Nie wierzymy już w to wszystko; wierzymy w wojnę. […] Jestem młody, mam dwadzieścia lat; ale z życia nie znam nic poza rozpaczą, śmiercią, trwogą i spojrzeniem w jeden łańcuch najniedorzeczniejszej płaskości z całą otchłanią cierpienia. Widzę iż popędzono jeden naród przeciw drugiemu i że mordują się milcząc, nieświadomi, ogłupieni, posłuszni, niewinni. Widzę iż najmędrsze mózgi świata wynajdują oręż i słowa, aby wszystko to przedłużyć i uczynić bardziej jeszcze wyrafinowanym. A wraz ze mną widzą to wszyscy młodzieńcy mojego pokolenia, tu i tam, na całym świecie, wraz ze mną przeżywa to cała generacja. Cóż uczynią nasi ojcowie, gdy powstaniemy kiedyś, staniemy twarzą w twarz i zażądamy obrachunku? Czego mogą oczekiwać od nas, kiedy nadejdzie czas, że nie będzie wojny? Naszym zajęciem przez lata całe było zabijanie: to był pierwszy zawód w naszym istnieniu. Nasza wiedza o życiu ogranicza się do śmierci. Cóż jeszcze ma się stać potem? I co będzie z nami?”
Palestyńczycy i Żydzi muszą odnaleźć wspólny język, wspólne sprawy, odszukać to co zgubili gdzieś po drodze. Mają przecie wspólne korzenie, Jedni i drudzy są Semitami – ich ród idzie w prostej linii od tego samego człowieka – Abrahama. Jakże więc dziwna wydaje się owa zajadłość we wzajemnych stosunkach. Czemu nie uczą się siebie nawzajem, jakże to może być, aby ludzie którzy żyją obok siebie nie dostrzegali tego co ich łączy? Czyżby tak zwana psychika tłumu, owa powszechna niecna świadomość wypaliły w ich sercach piętno żalu, niemocy w obliczu nawarstwiającego się z każdym nowym pokoleniem konfliktu? Czy owa wojenna “gorączka” do tego stopnia zniewoliła umysły dzieci Ziemi Świętej, że nie ma już dla nich przyszłości?
– Mapa do nikąd
Amerykańsko-arabski szczyt w egipskim Szarm el-Szejk miał być sygnałem dla świata – nadzieją. Jednocześnie miał unaocznić niedowiarkom zaangażowanie prezydenta Busha w bliskowschodni proces pokojowy. Liderzy państw arabskich poparli promowany przez USA plan rozwiązania sporu izraelsko-palestyńskiego, zwany “mapą drogową”, i opowiedzieli się przeciw terroryzmowi. Prezydent Bush rozmawiał z prezydentem Egiptu Hosni Mubarakiem, następcą tronu Arabii Saudyjskiej księciem Abdullahem, królem Jordanii Abdullahem, królem Bahrajnu Hamadem i premierem Autonomii Palestyńskiej Mahmudem Abbasem. Zabrakło przywódców Syrii i uzależnionego od niej Libanu. W przeciwieństwie do mediacji prowadzonych dekadę temu przez wysłanników Busha seniora, jego syn nie chciał włączać tych państw do procesu pokojowego. Po spotkaniu z prezydentem USA Hosni Mubarak powiedział, że liderzy arabscy zaakceptowali “mapę drogową”. “Popieramy determinację władz Autonomii Palestyńskiej do wypełnienia swoich zobowiązań i zatamowania przemocy. Prosimy Izrael, by równocześnie wypełnił swoją część planu, przywrócił zaufanie i pozwolił Palestyńczykom wrócić do normalnego życia”.
Arabowie zadeklarowali odrzucenie terroryzmu bez względu na jego motywy i zaproponowali m.in. odcięcie źródeł finansowania zbrojnych grup ekstremistów. “Terror zagraża mojemu narodowi, terror zagraża państwom arabskim, terror zagraża Izraelowi, terror zagraża powstaniu państwa palestyńskiego. Musimy się przeciwstawić terrorowi i go zwalczyć” – mówił amerykański prezydent.
Spotkanie w Szarm el-Szejk było jedynie preludium do rozmów Busha z premierem Abbasem i szefem rządu Izraela Arielem Sharonem (wtorek 03.06.2003). Amerykański prezydent chciał ich namówić do przyjęcia i wcielenia w życie “mapy drogowej” – planu, który miał dać Palestyńczykom własne państwo, a Izraelczykom bezpieczeństwo. Poparcie państw arabskich było ważne o tyle, że mogły one wywrzeć pewną presję na Palestyńczyków. Brak pokoju nad Jordanem jest jednym z ważniejszych czynników odbierających rządom arabskim społeczną popularność, a także napędzających fundamentalizm i antyamerykanizm muzułmanów. Tyle że – głos Arabów ma obecnie małą siłę przebicia. Waszyngton nie wziął pod uwagę ich sprzeciwu wobec wojny w Iraku, a teraz, po zwycięskiej kampanii, liczy się z arabskim punktem widzenia o tyle, o ile jest on zbieżny ze zdaniem USA.
Palestyńczycy przyjęli “mapę” bez zastrzeżeń, jednak – mimo deklaracji – jak dotąd nie podjęli stanowczych kroków, jak np. rozbrojenie grup ekstremistów. Pierwszym punktem “mapy” jest powstrzymanie antyizraelskich zamachów przez władze Autonomii i jednoczesne zamrożenie rozbudowy osiedli żydowskich na terenach okupowanych. W Gazie ostre oświadczenie wydał Hamas (wtorek 03.06.2003), grupa odpowiedzialna za większość ostatnich ataków przeciw Izraelczykom. Lider Hamasu Abdul Aziz Rantissi powiedział, że jeśli Abu Mazen (pseudonim premiera Abbasa) nie postawi się Bushowi, który “domaga się zakończenia palestyńskiego oporu”, to przestanie być uważany za przedstawiciela palestyńskiego narodu.
Izraelczycy mają do “mapy” kilkanaście zastrzeżeń i mimo podejmowanych prób Amerykanom nie udało się wypracować kompromisu. W Egipcie Bush powiedział liderom arabskim, że Izrael “musi się zająć” osiedlami na terytoriach okupowanych. Rząd Sharona jest gotów zdemontować jedynie kilka nielegalnych osad, co z pewnością nie zadowoli Palestyńczyków.
W poniedziałek (02.06.2003) Izrael zwolnił około setki palestyńskich więźniów “z powodu złego stanu zdrowia”. Byli wśród nich Tasir Chaled, lider Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny, i Ahmed Dżbar Abu Sukka, od 27 lat odsiadujący dożywocie za zamach. Palestyńczycy pochwalili ten gest, ale przypomnieli, że to nie wszystko – w izraelskich więzieniach, często bez procesu, siedzą jeszcze tysiące ich rodaków.
Realizowany w trzech fazach plan pokojowy ma doprowadzić do powstania państwa palestyńskiego do 2005 r.
Etap 1 (realizacja przełom czerwca i lipca)
Autonomia Palestyńska:
1. Uznaje “prawo Izraela do istnienia w pokoju i bezpieczeństwie”;
2. Likwiduje “potencjał i infrastrukturę terrorystyczną”;
3. Kładzie kres wszelkiemu podżeganiu przeciwko Izraelowi;
4. Przeprowadza wolne, otwarte i uczciwe wybory;
Izrael:
1. Potwierdza zgodę na powstanie “niepodległego, zdolnego do funkcjonowania i suwerennego państwa palestyńskiego”;
2. Wstrzymuje rozbudowę osiedli żydowskich;
3. Dokonuje rozbiórki nielegalnych placówek osadniczych zbudowanych od marca 2001 r.;
4. Wycofuje się z terenów, które okupował od jesieni 2000 r., po wybuchu powstania palestyńskiego;
Etap 2 – do końca 2003 r.:
1. Izrael stara się zapewnić państwu palestyńskiemu “maksymalną spójność terytorialną”;
2. Zbierze się konferencja międzynarodowa, aby doprowadzić do powstania państwa palestyńskiego, na razie w granicach Autonomii;
3. Palestyńczycy uchwalają swą konstytucję;
Etap 3 – do końca 2005 r.:
Ma dojść do kolejnej międzynarodowej konferencji, która uzgodni:
1. Stałe granice państwa palestyńskiego;
2. Status Jerozolimy, przyszłość uchodźców palestyńskich i osiedli żydowskich;
3. Warunki pokoju między Izraelem i innymi krajami arabskimi.
Zaproponowana przez administrację Georga W. Busha “mapa drogowa” jest 18-ym z kolei planem pokojowym dla Bliskiego Wschodu. Przypomnijmy sobie najważniejsze z nich:
1976, plan Allona. Izrael przekaże Jordanii główne tereny Zachodniego Brzegu zamieszkane przez Palestyńczyków, ale zachowa kontrolę nad strategiczną strefą wzdłuż doliny Jordanu.
1978, porozumienie z Camp David. Nakreśliło ramy pokoju między Izraelem i Egiptem oraz wytyczne dla rokowań w sprawie Zachodniego Brzegu i Strefy Gazy.
1982, plan Reagana. Prezydent Ronald Reagan proponuje pięcioletni plan prowadzący do autonomii Palestyny.
1988, plan Shultza. Po wybuchu pierwszej intifady w 1987 r. sekretarz stanu USA George Shultz zabiega o wielostronne porozumienie między państwami Bliskiego Wschodu. Inicjatywa doprowadza jedynie do zaakceptowania przez Organizację Wyzwolenia Palestyny prawa Izraela do istnienia.
1993, porozumienia pokojowe z Oslo. Wynegocjowane w Norwegii, a podpisane w Białym Domu przez prezydenta Billa Clintona, premiera Izraela Icchaka Rabina i przewodniczącego OWP Jasera Arafata. Izrael uznaje OWP i zgadza się na powstanie Autonomii Palestyńskiej na Zachodnim Brzegu i w Strefie Gazy.
1998, memorandum z Wye River. Określa nowe terminy ewakuacji Izraelczyków z terenów palestyńskich. Pozostaje na papierze, a Izrael rozbudowuje osiedla na terenach okupowanych, opóźnia się też ewakuacja wojsk izraelskich z Zachodniego Brzegu i Strefy Gazy.
1999, memorandum z Szarm el-Szejk. Do 13 września 2000 r. mają się zakończyć rokowania o ostatecznym statusie ziem palestyńskich (termin ustalony w Oslo upłynął w 1998 r.).
2000, rokowania w Camp David. Jaser Arafat odrzuca propozycje premiera Ehuda Baraka (przekazanie Palestyńczykom Strefy Gazy, prawie całego Zachodniego Brzegu i możliwość autonomii arabskich dzielnic Jerozolimy).
2000, raport Mitchella. Próba zakończenia drugiej intifady (wybuchła we wrześniu 2000 r.) – w zamian za wstrzymanie budowy żydowskich osiedli Palestyńczycy wstrzymaliby terror.
2001, plan Teneta. Szef CIA George Tenet przedstawia warunki przerwania walk, przywrócenia współpracy w sprawach bezpieczeństwa i wykonania postanowień raportu Mitchella. W zamian za powstrzymanie terroru Izrael wycofałby wojska z Autonomii i zniósł blokady palestyńskich miast.
2002, plan Busha. Prezydent USA kreśli wizję dwóch państw i zapowiada, że Jaser Arafat nie będzie partnerem w rozmowach.
2003, “mapa drogowa”. Trzyetapowy plan pokojowy opracowany przez USA, ONZ, UE i Rosję. Przewiduje serię równoległych posunięć obu stron, prowadzących do utworzenia niepodległego państwa palestyńskiego przed końcem 2005 r.
Premier Autonomii Palestyńskiej obiecał Bushowi zakończenie zbrojnego powstania przeciw Izraelowi. Premier Izraela – likwidację nielegalnych osiedli na terenach palestyńskich. Ekstremiści po obu stronach powiedzieli “nie”.
Pierwsze trójstronne spotkanie Bush – Sharon – Abbas odbyło się w środę (04.06.2003) w letnim pałacu króla Jordanii nad zatoką Akaba. Po trzech godzinach rozmów nie wydano – wbrew oczekiwaniom wielu komentatorów – wspólnej deklaracji, lecz jedynie oddzielne oświadczenia, które można scharakteryzować jako “dużo ogólników, mało szczegółów”. Bush osiągnął jednak to, co chciał – Palestyńczycy i Izraelczycy obiecali, że będą realizować jego plan pokojowy zwany “mapą drogową”. Palestyński premier Mahmud Abbas zapewnił, że użyje wszelkich środków, by zakończyć trwającą od 32 miesięcy intifadę, zbrojne powstanie przeciw Izraelowi. “Tego konfliktu nie da się rozwiązać w sposób militarny” – powiedział Abbas. – “Potępiamy i wyrzekamy się terroryzmu oraz przemocy przeciw Izraelczykom, gdziekolwiek są. Terroryzm jest niezgodny z naszą tradycją religijną i moralną; jest przeszkodą w budowie suwerennego, niepodległego państwa; kłóci się z wizją państwa, jakie chcemy stworzyć – opartego na prawach człowieka i rządach prawa”. Przez lata czekano, by takie mocne słowa wyszły z ust prezydenta Autonomii Palestyńskiej Jasera Arafata. W końcu Amerykanie zaczęli go bojkotować, a Izrael wyeliminował z rozmów pokojowych, ograniczając mu możliwość poruszania się. Wiosną tego roku. niemal siłą wymuszono na Arafacie mianowanie premiera, weterana Organizacji Wyzwolenia Palestyny Mahmuda Abbasa, znanego jako Abu Mazen, który przejął ster w rokowaniach. Abbas obiecał, że w Autonomii będzie pluralizm polityczny i tylko jeden ośrodek władzy, że broń pozostanie tylko w rękach tych, którzy strzegą prawa i porządku, że z palestyńskich instytucji nie będzie słychać nawoływania do przemocy, że Palestyńczycy pozostaną uczestnikami wojny z terroryzmem. Premier ostrzegł jednocześnie, że by te obietnice stały się rzeczywistością, warunki bytowe Palestyńczyków muszą ulec poprawie. “Palestyńczykom musi zostać zwrócona godność. Trzeba im pozwolić podróżować, pracować, uczyć się, odwiedzać rodziny i normalnie żyć”. Oświadczył Abbas, nawiązując do uciążliwych blokad miast i wsi palestyńskich przez armię Izraela.
W reakcji na wystąpienie szefa palestyńskiego rządu grupy odpowiedzialne za zamachy przeciw Izraelczykom – Hamas, Islamski Dżihad i Ludowy Front Wyzwolenia Palestyny – odmówiły złożenia broni, dopóki Izrael nie wycofa się całkowicie z terytoriów. – Nikomu nie pozwolimy oddać ani piędzi naszej ziemi – powiedział lider Hamasu Abdelaziz Rantissi.
Z kolei Ariel Sharon poparł ideę utworzenia państwa palestyńskiego i zapewnił Palestyńczyków, że rozumie potrzebę zachowania ciągłości jego granic. “Jest w interesie Izraela, by Palestyńczycy rządzili się sami” – mówił izraelski premier. Sharon obiecał natychmiastową likwidację nielegalnych kolonii zakładanych przez żydowskich ortodoksów na wzgórzach należących do Autonomii bez zgody izraelskiego rządu. Nie powiedział jednak, ile osad usunie ani jaki będzie los “legalnych” osiedli. Osadnicy natychmiast odparli, że nie godzą się na żadną ewakuację.
Sprawca całego zamieszania George Bush wydawał się zadowolony. Jego zdaniem szczyt był “istotnym postępem na drodze do pokoju”. “Ta droga jest bardzo trudna” – mówił w ogrodach króla Jordanii – “ale nie ma innego wyboru. Obie strony muszą teraz podjąć zasadnicze i natychmiastowe kroki w kierunku rozwiązania dwupaństwowego”.
Tymczsem Hamas, największa palestyńska organizacja terrorystyczna, niespodziewanie zerwał (6.06.2003 w piątek) rozmowy z premierem Autonomii Palestyńskiej Mahmudem Abbasem. Abbas chciał uzyskać gwarancje, że Hamas zakończy zamachy terrorystyczne przeciwko obywatelom Izraela. Przerwanie terroru palestyński premier obiecał na spotkaniu z Georgem W. Bushem i premierem Izraela Arielem Sharonem w jordańskiej Akabie. Jeszcze dzień wczesniej przedstawiciele Hamasu deklarowali gotowość do rozmów, a Abbas wyrażał nadzieję, że dojdzie do ugody w ciągu tygodnia. O zerwaniu negocjacji poinformował przywódca Hamasu Abdul Aziz al Rantissi. “Abu Mazen poczynił wobec Busha i Sharona zobowiązania stojące w sprzeczności z interesem palestyńskim. Tym samym to on sam uniemożliwił dialog” – oświadczył. Kilka dni temu Rantissi groził, że jeżeli Abbas w rozmowie z Bushem nie będzie “godnie” reprezentował narodu palestyńskiego, to przestanie być uważany za jego przedstawiciela.
Jednocześnie coraz częściej padały głosy, że wojska państw Unii Europejskiej i Stanów mogą wziąć udział w rozdzielaniu stron konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Dotąd większość ekspertów uważała taki scenariusz za niemożliwy. Co się teraz zmieniło?
Po raz pierwszy zarówno w USA, jak i w Europie i na Bliskim Wschodzie panuje przekonanie, że zakończenie tego konfliktu leży w zasięgu ręki. Zdaniem wielu ekspertów Europa, kraje arabskie i USA muszą rzucić na szalę wszystko, łącznie z życiem swych żołnierzy, by popchnąć strony konfliktu w stronę pokoju. Utworzenie niepodległej Palestyny i podpisanie przez nią traktatu pokojowego z Izraelem oznaczałoby przełom w wojnie z terroryzmem i niezwykle ważny moment w historii świata. Nawet niektórzy kongresmani – do tej pory nieprzychylni pomysłowi wysłania wojsk USA na Zachodni Brzeg – są skłonni zgodzić się na to, jeśli widzieć będą taką samą wolę poświęcenia się u innych stron konfliktu – u Izraela, Palestyńczyków, państw arabskich, a także Europy, która musi pokazać, że jest gotowa wysłać swoich żołnierzy i zapłacić za to. Wysłanie międzynarodowych sił rozjemczych będzie jednak możliwe dopiero wówczas, gdy przerwana zostanie spirala przemocy – zamachów terrorystycznych i uderzeń odwetowych za nie. A to na razie nie jest niestety takie pewne.
Pod koniec czerwca Organizacje palestyńskie ogłaszają zawieszenie operacji przeciw Izraelowi na trzy miesiące w zamian za przerwanie izraelskich zabójstw bojowników palestyńskich, koniec wtargnięć armii do palestyńskich miast i zwolnienie więźniów oraz zaprzestanie burzenia domów należących do rodzin zamachowców-samobójców. Premier Autonomii Mahmud Abbas zadbał o gwarancje ze strony Izraela i USA. Rozejm (w prawie islamskim określany jako hudna) wstępnie miał trwać trzy miesiące, ale “jeśliby utrzymał się spokój”, to miał zostać przedłużony. Izraelczycy, co ważne, nie będą atakowani nie tylko w samym Izraelu, ale również w okupowanej Strefie Gazy i na Zachodnim Brzegu. Prezydent Autonomii Jaser Arafat mówił, że oczekuje ogłoszenia rozejmu w ciągu kilku godzin. Jednak lider Islamskiego Dżihadu Mohammad al Hindi rozwiał te nadzieje. “Nasze wewnętrzne dyskusje dobiegają końca, ale musimy jeszcze wysłuchać opinii uwięzionych bojowników i tych poszukiwanych przez Izrael, a to nie nastąpi za kilku godzin. Ogłosimy nasze stanowisko w najbliższych dniach”.
Ogłoszenie rozejmu miało być przysłowiowym “prezentem” na dobry początek drogi dla doradczyni amerykańskiego prezydenta, Condoleezzy Rice, Która pojawiła się na Bliskim Wschodzie ( 28.06.2003 w sobotę), by ratować plan pokojowy dla Izraela i Palestyny. O wyraźnej zmianie stanowiska obu skrajnych organizacji palestyńskich świadczyło to, że mówiono o zawieszeniu broni, choć dzień wcześniej Izrael dokonał zamachu na jednego z bojowników Hamasu (zginęło dwoje Palestyńczyków, kilkunastu zostało rannych). Wcześniej podobne akcje nakręcały koło przemocy, powodując lawinę gróźb i szybki odwet.
Co na to wszystko Izrael? Rząd w Jerozolimie mówił, że ani myśli obiecać “in blanco” zakończenie ataków na Palestyńczyków planujących zamachy. “Za każdym razem, kiedy będziemy się obawiali ataku terrorystycznego i władze palestyńskie nie uspokoją tych obaw, będziemy reagować” – ostrzegał wicepremier Ehud Olmert. Izrael domagał się, by palestyńskie służby bezpieczeństwa rozbroiły ekstremistów, a przy tym obawiano się, że terroryści wykorzystają rozejm do nabrania sił po ostatnich atakach na ich przywódców.
Z drugiej strony Izraelczycy najwyraźniej dali zielone światło negocjacjom władz Autonomii z radykałami, choć sami – co podkreślają – nie brali w nich udziału. Kluczową postacią w negocjowaniu rozejmu był Marwan Barghuti, lider Fatahu przebywający w izraelskim więzieniu. To on przygotował tekst deklaracji rozejmowej i w ostatni weekend wysłał swoich ludzi do Damaszku, by uzyskali podpis Chaleda Meszala z Hamasu i Ramadana Szalaha z Islamskiego Dżihadu.
Dlaczego radykałowie zmiękli? W czerwcu ich organizacje – zwłaszcza Hamas – znalazły się pod silną presją ze strony świata arabskiego (głównie Egiptu), USA i Europy. Podjęto próby odcięcia ekstremistów od źródeł finansowania, a Izrael wziął na celownik liderów Hamasu i kilku zdołał zabić. Być może ekstremiści rzeczywiście grali tylko na czas – wszak porozumienie pokojowe z Izraelem oznaczałoby ich koniec. Administracja amerykańska i rząd Izraela powtarzają do znudzenia: “Hamas trzeba rozwiązać, bo bez tego nie będzie pokoju”.
W dwa miesiące później – po serii zamachów terrorystycznych z palestyńskiej strony i po piorunujących odwetach Izraela Hamas i Islamski Dżihad oficjalnie zerwały rozejm, który wprowadzono pod koniec czerwca. Wspólne oświadczenie te dwie organizacje islamskie wydały w związku z zabiciem przez armię izraelską przywódcy Hamasu, Ismaila Abu Sznanba. Z kolei izraelski atak był odwetem za samobójczy zamach na autobus w Jerozolimie, w którym zginęło 20 osób, a ponad 100 zostało rannych.
Połowa września przyniosła jeszcze wieksze napięcia: “Zabicie Jasera Arafata to jedna z możliwości jego usunięcia” – przyznał (14.09.2003 w niedzielę) izraelski wicepremier i minister przemysłu Ehud Olmert.
Tydzeń wcześniej izraelski rząd zgodził się na “usunięcie” Arafata z jego siedziby w Ramallah, odkładając jednak realizację tej decyzji w czasie. Niejasne sformułowanie sugeruje różne scenariusze: deportowanie przywódcy Palestyńczyków, wzięcie go do niewoli, a nawet zgładzenie. “Likwidacja to jedna z opcji. Próbujemy wyeliminować wszystkich szefów terroryzmu, a Arafat jest jednym z nich” – powiedział Olmert w wywiadzie radiowym. Minister wyjaśnił, że inne możliwości to wydalenie lub całkowita izolacja Arafata w jego siedzibie, gdzie “byłby odcięty od świata, nie mógłby nikogo przyjmować i komunikować się przez telefon”. W ostatnim sondażu zabicie Arafata popiera 37 proc. Izraelczyków, a wydalenie z kraju 23 proc. Sekretarz stanu USA Colin Powell przestrzegał Izrael, że wypowiedzi na temat zgładzenia Arafata czy wysłania go na banicję “nie są pomocne”.
Izraelska decyzja wywołała protesty na całym świecie. Przez Autonomię Palestyńską przetacza się fala demonstracji poparcia dla Arafata. Prace nad sformowaniem nowego rządu palestyńskiego zawieszono. Ta niefortunna wypowiedź izraelskiego wicepremiera Ehuda Olmerta, że rząd jego kraju “rozważa możliwość” zlikwidowania przywódcy Autonomii Palestyńskiej Jasera Arafata wywołała gwałtowną reakcję. Ambasador Izraela w Londynie został wezwany do brytyjskiego MSZ, gdzie usłyszał, że takie pogróżki są “nie od przyjęcia”. Również Biały Dom przestrzegł Izraelczyków, że zabicie Arafata tylko zdestabilizuje proces pokojowy na Bliskim Wschodzie. Z protestem wystąpiła też Liga Arabska, potępiając Izrael i wzywając Radę Bezpieczeństwa ONZ do obrony Arafata. Silwan Szalom, szef izraelskiej dyplomacji, zapewnił, że władze jego kraju nie podejmowały decyzji o zabiciu przywódcy palestyńskiego.
Konflikt bliskowschodni ma to do siebie, że jeszcze nie znalazł się nikt, kto byłby w stanie zapanować nad bezmiarem nienawiści po obu stronach. Decyzja izraelskiego rządu o wydaleniu Jasera Arafata jest olbrzymim błędem z wielu powodów. Po pierwsze – Arafat to wciąż jedyny lider w świecie arabskim wybranym w wolnych wyborach i Izrael tego nie zmieni jednym posunięciem. Po drugie – Arafat poza Zachodnim Brzegiem stanie się dla Izraelczyków o wiele bardziej niebezpieczny, bo będzie zdesperowany, by utrzymać władzę. Po trzecie – wydalenie Arafata jedynie zaostrzy sytuację. Oczywiście projekt rezolucji złożony w Radzie Bezpieczeństwa także niczemu nie służy, bo Amerykanie go nie poprą, a w tej chwili jedynie Waszyngton jest w stanie pchnąć proces pokojowy do przodu. Inwazja na Irak miała pomóc w przełamaniu impasu między Izraelem i Palestyńczykami, ale na razie negocjacje nie tylko nie ruszyły z miejsca, lecz wręcz doszło do rozpadu tego wszystkiego, co udało się osiągnąć po poufnych negocjacjach w Oslo. Kto jeszcze pamięta uścisk ręki między Rabinem i Arafatem? W ostatnich miesiącach prezydent Bush nie zaangażował się osobiście w szukanie rozwiązania. To poważny błąd, który będzie kosztować życie wielu ludzi. Nie wolno obciążać jednak Busha wyłączną odpowiedzialnością – także liderzy państw arabskich nie naciskali wystarczająco na Arafata, który wymknął się spod jakiejkolwiek kontroli i jest całkowicie nieobliczalny.
Zaś sam Prezydent Autonomii Palestyńskiej Jaser Arafat zagroził, że popełni samobójstwo, jeśli Izrael będzie usiłował usunąć go z Ramalli lub zabić. Pokazał karabin, umieszczony za jego biurkiem i oświadczył, iż użyje tej broni, zabijając się, jeśli Izraelczycy będą chcieli go deportować lub zabić. “Jestem palestyńskim bojownikiem […] Użyję mojej broni by bronić nie tylko siebie lecz także każdego palestyńskiego dziecka, kobiety czy mężczyzny – samego istnienia Palestyńczyków. […] Czy jest dziś w Palestynie ktokolwiek, kto nie chciałby zostać męczennikiem, oddając życie za naszą sprawę?” Mówił 74-letni Arafat. Starał się też zbagatelizować znaczenie zablokowania przez USA dzień wcześniej na forum Rady Bezpieczeństwa ONZ rezolucji, uznającej za bezprawną decyzję Izraela o zamiarze “usunięcia” palestyńskiego przywódcy. Wcześniej przypominał, iż Autonomia nadal zabiega o pokojowe rozładowanie obecnych napięć z Izraelem, w tym także – zawarcie rozejmu. “Dla dobra naszych dzieci zapomnijmy o przeszłości i otwórzmy nowy rozdział. […] Władze Autonomii pozostają w kontakcie ze wszystkimi opozycyjnymi grupami palestyńskimi, w tym radykalnymi organizacjami Hamas i Dżihad, by nakłonić je do rozejmu”. Zdaniem Arafata, rysuje się możliwość porozumienia z tymi grupami.
W piątek (19.09.2003) Zgromadzenie Ogólne ONZ uchwaliło rezolucje wzywającą Izrael by odstąpił od groźby “usunięcia” Arafata. Sesja Zgromadzenia Ogólnego została zwołana na wniosek państw arabskich, po tym jak Stany Zjednoczone zawetowały rezolucję w tej samej sprawie na forum Rady Bezpieczeństwa. Rząd Izraelski określił piątkową rezolucje jako posunięcie “bez znaczenia”. Z “mapy drogowej” zniknęła kolejna ścieżka wiodąca ku poprawie sytuacji.
Niepowodzenie z “mapą drogową” można by określić jako celowe pozbawienie życia chorego pacjenta – to eutanazja w pełnym tego słowa znaczeniu. Tyle tylko, że wraz z tym odruchem “miłosierdzia” Palestyńczycy pozbawili się jakichkolwiek perspektyw na szybkie zaprowadzenie pokoju w swojej ojczyźnie i na całym Bliskim Wschodzie. Jakby tego nie ujmować, są w tym również kolejne zawiedzione nadzieje zwykłych ludzi. W dłuższej perspektywie poczucie beznadziei doprowadzi mieszkańców Ziemi Świętej do dalszej radykalizacji postaw i nastrojów. Wszyscy pamiętają jak zaledwie kilka lat wstecz – za prezydentury Billa Clintona – fiasko rozmów w Camp David doprowadziło do zmiany na stanowisku izraelskiego premiera z umiarkowanego Ehuda Baraka na “Jastrzębia” Ariela Sharona oraz do nadzwyczaj krwawej serii zamachów samobójczych na ulicach żydowskich miast. Dziś istnieją jednak przesłanki, że tym razem historia nie zatoczy koła. Ariel Sharon wciąż cieszy się wysokim poparciem rodaków, jego akcje wzrosły również w oczach międzynarodowej opinii publicznej. Jak na razie więc nie grozi mu utrata władzy na rzecz jakiegoś niebezpiecznego radykała. Palestyńczycy po Mahmudzie Abbasie, który rozpoczął słuszną, choć nie łatwą, walkę z terrorystami wybrali sobie nowego premiera Ahmada Kurei – wydaje się, że ten również jest człowiekiem rozsądnym – przyjął bowiem dwutorową politykę łagodzenia napięć z Izraelem a równocześnie zdecydowanie potępia wszelkie akty agresji nakierowanej na żydowską ludność cywilną. Czas pokaże dokąd zaprowadzi obu premierów “mapa”, która od czasu kiedy ją nakreślono nie jednego wywiodła już na manowce.
– Zbuntowana nienawiść.
Ten sam Izrael, o który była mowa wyżej, jest w oczach muzułmanów (nie jedynie Palestyńczyków) źródłem wszelkiego zła, jakie obecnie dzieje się na Bliskim Wschodzie. Ten rodzaj powszechnej nienawiści, w której państwo żydowskie jawi się jako wspólny, śmiertelny wróg jest wypadkową związków jakie łączą ten kraj i naród ze Stanami Zjednoczonymi. Jest także wynikiem wielowiekowej obecności Żydów w Europie, gdzie na długo zapuścili korzenie, skąd przenieśli na bliskowschodni grunt pewne wzorce zachowań, obyczaje, tradycje – nie koniecznie żydowskie. Muzułmańska wrogość wobec USA nie opiera się tu – jak to się niektórym wydaje – na nieokiełznanej niczym nie uzasadnionej “głupiej” nienawiści, rzecz zawiera się w o wiele poważniejszych przyczynach. Zachodni świat, rzeczywistość jaką ze sobą niesie, jest czymś obcym, czymś co budzi strach i przeraża – to jest jak wciąż powracający koszmar, z którego nie można się obudzić. Tym śmiertelnym wrogiem, o którym pisałem wyżej, nie są Amerykanie, czy Europejczycy (jako ludzie, przedstawiciele pewnej społeczności). Nie ma w tej nienawiści nic co mogłoby spersonifikować, nadać podmiotowość obiektowi, na którym ta się opiera. Bardziej chodzi tu o “ich” styl życia, o “ich” codzienność, która wydaje się nieakceptowalna. Z braku akceptacji wynika dążność do konfrontacji – potrzeba walki. Każdy bez wyjątku człowiek, kiedy spotyka się z czymś czego nie rozumie, bądź nie godzi się z tym, najpierw się boi, a potem staje “okoniem”, buntuje się. Tak więc mamy tu do czynienia raczej ze specyficznym rodzajem buntu, a nie z nienawiścią w pełnym tego słowa znaczeniu. Świat Islamu buntuje się przeciwko ofensywie kulturowych wzorców jakie nieprzerwanym strumieniem od przeszło trzydziestu lat płyną z Zachodu. Nasza kultura, nasze obyczaje, zeświecczenie codziennego życia, nabożne hołdowanie małostkowym przyjemnością, kłócą się z poczuciem więzi z Bogiem i ufności w jego sprawiedliwe wyroki, jaką wciąż odczuwają muzułmanie. Pojawia się tu jeszcze jeden czynnik – świat arabski, nie jest dziś jednolity, nigdy nie był. Jednak zwłaszcza teraz, dwa lata po 11 września widać jak wielki jest rozłam. Ameryka jest oskarżana, że wbiła klin w serce islamu – jest w tym trochę prawdy -, ale to, w tym kontekście nie jest istotne. Ważne natomiast jest to, że coraz częściej i coraz wyraźniej uwidaczniają się, związane z tym niechęć a nawet nienawiść. Coraz głośniej padają wezwania aby wszyscy muzułmanie zjednoczyli się przeciwko wspólnemu wrogowi – Ameryce, a nawet całemu Zachodowi. Są to jakby nie było rozpaczliwe próby skonsolidowania podzielonych muzułmańskich społeczności rozrzuconych po całym świecie. Nic tak nie jednoczy jak jeden znienawidzony i wspólny wróg. Doskonałym przykładem takiego obrotu spraw jest powojenny Irak – choć niektórym trudno pogodzić się z opinią, że wojna się już skończyła. I faktycznie, pomimo ogłoszenia przez prezydenta USA zakończenia działań wojennych, możemy mówić już o wojnie partyzanckiej. Wystarczy wziąć do ręki poranną gazetę, albo posłuchać wiadomości.
Od pierwszego wystrzału w Zatoce Perskiej zbiegło już pięć z górą miesięcy a w Iraku nadal umierają ludzie. Śmierć niestrudzenie uprawia swoją kośbę, opętanie chorobą, której na imię wojna nie oszczędza nikogo. Ani Irakijczyków, ani Amerykanów, nawet Ukraińcy się już zarazili.
A przecież mogło być zupełnie inaczej – tak bardziej po ludzku. Gdzie więc popełniliśmy błąd? Może już na samym początku, może ta wojna była zupełnie nie potrzebna, albo po prostu wybraliśmy się na nią wszyscy odrobinę za wcześnie? Zatarła się w nas granica między tym co z gruntu dobre i tym co od wieków złe. Utraciliśmy zdolność trzeźwej oceny, pomieszały się pojęcia: zagrożenie, groźba, przymus, wolność, odwaga, głupota, nieprawość i honor…
Irakijczycy nie godzą się z wolnością przyniesioną na lufach obcych karabinów, nie potrafią zrozumieć tego co się z nimi dzieje, wciąż zadają pytanie: “co mają ze sobą wspólnego wolność i okupacja”? A my nie potrafimy odpowiedzieć im na tak postawiony problem. Po każdym naszym wystrzale padają dwa z drugiej strony. Burzy się krew. Ludzi jednoczy obawa przed niepewnym jutrem – do życia przychodzi kipiąca nienawiść – skupia się na jednym impersonalnym wrogu. Zachód widziany oczami muzułmanina jest przesiąknięty do szpiku kości złem i chciwością. Jesteśmy “wielkim Szatanem”, a Izrael jest naszym dzieckiem – “małym Szatanem”, które umieściliśmy w muzułmańskim przedszkolu, by terroryzowało arabskich rówieśników.
§2. Konflikt w oczach mieszkańców Zachodu – kultura maszyn, ethos protestancki, filozofia pogranicza, paternalizm i misja cywilizacyjna Zachodu, odczłowieczenie wroga, wojna jako narzędzie naprawy świata.
– Zdehumanizować wroga!
W europejskiej kulturze – na zachodzie – “wróg” istnieje poza wyznaczoną granicą człowieczeństwa. Nader lekko przychodzi nam wykluczanie “innych” poza nawias, w którym zamknęliśmy ponad czternaście i pół tysiąca wojen, jakie z biegiem lat i wieków stały się naszym udziałem. W każdej posługiwaliśmy się określeniami: “oni”, “obcy”, “najeźdźca”, “ciemiężyciel” “wróg”, “nieprzyjaciel”… Tym samym odmawiając “im” ludzkich cech – przywiedliśmy do życia bezosobowe pojęcie przeciwnika. To dobry sposób na “wypranie” sumień, na rozgrzeszenie, samooczyszczenie ducha. Pojawia się tu jednak pewien istotny problem – jak widzą nas “tamci”? Czy nie jest aby tak, że dla drugiej strony to właśnie my jesteśmy impersonalnym, odczłowieczonym “czymś” – tym co należy zniszczyć jak szkodnika? Samuel P. Huntington pisze, że zderzyły nam się cywilizacje – już sam tytuł sugeruje, że w efekcie jedna rozbije się o drugą – ale czy tak musi być? Wydaje się, że Huntington wpadł w pułapkę, że jest zakładnikiem powszechnej interpretacji zakleszczonej w żelaznym uścisku pochopnych sądów, stereotypowej rzeczywistości. A może nigdy nie było i nie będzie zderzenia? Być może wlaliśmy się – Wschód i Zachód – do jednego kotła, gdzie od czasu do czasu burzy się piana niebezpiecznych nastrojów – bo też, podgrzewamy ten nasz kociołek własną zapalczywością. Czyż mamy zgadzać się na podobną wizję przyszłości tylko dla tego, że ktoś zobaczył ją taką a nie inną? Huntington uważa: “W świecie, który tworzy się na naszych oczach, stosunki między państwami i grupami państw należącymi do różnych cywilizacji nie będą zażyłe, a często przybiorą charakter antagonistyczny. Jednakże na styku niektórych cywilizacji konfliktów tych może być więcej. W skali mikro najbardziej konfliktogenne linie graniczne między cywilizacjami to te, które oddzielają świat islamu od prawosławnych, hinduskich, afrykańskich i chrześcijańskich (zachodnich) sąsiadów. W skali makro główny podział przebiega między Zachodem i całą resztą, przy czym najgwałtowniejsze konflikty wybuchają między krajami muzułmańskimi i azjatyckimi z jednej a Zachodem z drugiej strony. Niebezpieczne starcia, do jakich dojdzie w przyszłości, wynikają najprawdopodobniej z wzajemnego oddziaływania arogancji Zachodu, nietolerancji islamu i chińskiej pewności siebie.” Autor co prawda nie posuwa się tu do odczłowieczenia “wroga”, ale za to jasno określa kto nim jest. Jednym skutecznym cięciem odgradza “nas” od “tamtych”. W efekcie przywołuje do istnienia sztuczny, nonsensowny podział. Nie sposób bowiem posługując się jedynie ostrym ołówkiem i sztywną ręką wyznaczyć granic, na których kończy się obszar rozkwitu złotej, uniwersalnej kultury, i gdzie zaczyna się “czarna azjatycka dziura”. Nie jest też prawdą, że w dzisiejszym świecie maleje rola państw, a ich miejsce muszą zająć zderzające się ze sobą cywilizacje. W ogóle trudno dziś wskazać jednolitą grupę etniczną czy religijną, której członków łączyłby jeden wspólny cel. Niedorzecznością okazuje się również – co w tym konkretnym przypadku wydaje się najistotniejszym niedopatrzeniem – pojmowanie islamskiej cywilizacji jako homogenicznej grupy. Nie sposób wreszcie mówić o kulturowych związkach “konfucjańsko islamskich” – jedynym czynnikiem wspólnym dla tych dwu kultur jest chęć zysku i interes własny, tyle tylko, że to jest cechą wszystkich cywilizacji, jakie wyróżnia Huntington. I dalej – od zakończenia “zimnej wojny” mieliśmy do czynienia z ponad trzydziestoma konfliktami zbrojnymi i bardzo rzadko pokrywały się one z granicami cywilizacji jakie jednym posunięciem wprawnej ręki wyrysował Huntington. Celem walk było często nie wytyczenie linii wzdłuż których zasiądą na obwarowanych szańcach dwie zwalczające się cywilizacje lecz połączenie ich i wymieszanie. Musimy zdać sobie sprawę z faktu, że niezachodnie cywilizacje żywią w stosunku do “nas” podobną do huntingtonowskie, jeśli nie o wiele większą obawę. W “ich” oczach Zachód okazuje się szczególnie groźny podówczas, gdy naruszane są jego podstawowe wartości. Huntington nie zagląda w oczy “wroga”. Mierzy go i identyfikuje, ale nie pragnie poznać. Muzułmanie, bez względu na poglądy polityczne czy religijne, zgodni są co do istnienia zasadniczych różnic między ich a naszą kulturą. “Dzieci Allacha” przyjmują inne wartości niż Zachód – nie ma w tym nic dziwnego. Czymś dziwnym natomiast – zwłaszcza w tym kontekście – może się wydać jakaś nieprzeparta chęć, nieokiełznane pragnienie Zachodu, wymuszenia na muzułmańskim świecie podobnych a nawet identycznych postaw. To co nieznane zawsze wzbudzało w nas nieufność, prowokowało do agresywnych zachowań. Zmuszamy “innych” aby stali się tacy jak my. A kiedy nie chcą tego zrobić, swoje pragnienie zuniformizowania otaczającego nas świata realizujemy z całą stanowczością i przy pomocy wszelkich dostępnych środków. Nie potrzebujemy szukać informacji, rzetelnej wiedzy o “ich” kulturze, o wartościach jakimi kierują się w życiu. Uznajemy “obcych” za “nieprzyjaciół” tylko dla tego, że są “inni”, bo mają odrębne zaplecze, inną historię, bo nie nazywają się Samuel P. Huntington i nie urodzili się na zachodzie. Taki stosunek wzmaga jedynie nienawiść, prowokuje przeniesienie lęków, które nas trapią w obszar świadomości “wroga”. Choć nie chcą i bronią się przed tym jak mogą to jednak stają się powoli tacy jak my. Zarówno popularne, jak i naukowe publikacje, ukazujące się w kulturowym obszarze islamu, bez przerwy opisują tak zwane spiski i plany Zachodu mające na celu podporządkowanie, upokorzenie i zniszczenie instytucji oraz kultury islamu – podobne interpretacje dotyczące drugiej strony wciąż ukazują się w naszej prasie. Antyzachodnie reakcje pojawiają się nie tylko w głównym intelektualnym nurcie Odrodzenia islamu, ale i w zmianach postaw rządów krajów muzułmańskich wobec Zachodu. Te, które objęły władzę bezpośrednio po wydostaniu się spod kolonialnego pręgierza, asymilowały przeważnie zachodnie polityczne i ekonomiczne idee, prowadziły też prozachodnią politykę zagraniczną. Do wyjątków należą takie kraje, jak Algieria i Indonezja, które uzyskały niepodległość w drodze rewolucji narodowowyzwoleńczej. Po zakończeniu “zimnej wojny”, w sytuacji kiedy załamał się dwubiegunowy porządek, i kiedy międzynarodowa rzeczywistość z hukiem wchodziła w żywiołową fazę przejściową, prozachodnie rządy jeden po drugim ustępowały miejsca nie identyfikującym się z Zachodem albo wręcz wrogo doń nastawionym, jak w Iraku, Libii, Jemenie, Syrii, Sudanie, Libanie i Afganistanie. Mniej radykalne zmiany w tym samym kierunku zaszły w nastawieniu i sojuszach innych państw, między innymi Tunezji, Indonezji i Malezji. Najwytrwalsi muzułmańscy sojusznicy Stanów Zjednoczonych z okresu “zimnej wojny”, Arabia Saudyjska, Turcja i Pakistan, znaleźli się pod presją wewnętrznej odnowy islamu, a ich stosunki z Zachodem stały się źródłem odśrodkowych napięć.
Własną postawą: czynem, słowem i piórem wygenerowaliśmy konflikt o jakim nawet nam się nie śniło, powiliśmy szereg zależnych od siebie, nikomu niepotrzebnych napięć. Skusiła nas wizja współobecności wspartej na filarze dokonań zachodniej cywilizacji. Nie umiemy już wyobrazić sobie innego scenariusza, nie ma już dla nas innej alternatywy. Zapomnieliśmy, że współobecność, graniczenie, konkurencja muszą prowadzić do konfliktów, które z każdej strony oceniane są inaczej, bo sprowadzane do innej skali wartości i w różny sposób kształtują przyszłość. Wszak zaatakowany musi się bronić, ale nie może przypisywać sobie uniwersalnej słuszności. Aby bronić się skutecznie, musi pozostać wierny przede wszystkim sobie, ale musi też przeniknąć mentalność, kulturę i cele “przeciwnika”. Nie może spodziewać się światowej akceptacji, ani oczekiwać, że “oponent” do końca uzna jego racje. Jeśli chce wygrać, nie może dążyć do dehumanizacji, dominacji i upodlenia wrogów, musi mieć raczej na uwadze nowy stan równowagi zakładający pewną dozę zrozumienia – a także konieczne niezrozumienie.
Co możemy powiedzieć o optyce “wroga”? Czy rzeczywiście widzą świat takim, jakim codziennie go przyjmujemy – zali słyszą go w głosie narratora komentującego dychotomię obecnego dnia: chrześcijanin wygrażający pięścią arabowi i odwrotnie, żydowski karabin wymierzony w serce islamu, palestyńska bomba niecierpliwie oczekująca na zapłon w żydowskim przedszkolu? A może rysujemy we własnej wyobraźni zniekształcony poczuciem kulturowej wyższości obraz muzułmanina, taki jaki wtłaczają nam do głowy media, często niesprawiedliwie odwołując się do wyższości jednej cywilizacji nad drugą? Co gorsza wielu z nas zapomniało, albo nie wie ile dobrego przywędrowało do nas ze Wschodu, od kulty, którą obecnie usiłujemy zepchnąć na dno “cywilizacyjnej studni”. Huntington powinien był nazwać swoją książkę “Zepchnięcie cywilizacji” – byłoby jakoś uczciwiej. Po zamachach w Nowym Yorku i Waszyngtonie, po ogłoszeniu “nowej krucjaty” obserwujemy niesłychany wzrost zainteresowania islamem: ciekawią nas meczety, w encyklopedii szukamy hasła Afganistan, Irak nie schodzi z pierwszych stron gazet a Koran sprzedaje się jak “Chary Potter”. Tyle tylko, że ta nasza ciekawość najchętniej podróżuje na skrzydłach wszędobylskiego stereotypu. Cóż wiemy o tych, którzy mieszkają obok nas w Europie i Stanach Zjednoczonych, gdzie zakładają muzułmańskie szkoły religijne, gdzie powraca do życia “islamski hamletyzm”. Czy jest to pierwiosnek “reformacji” do której szykuje się Wschód? Widzę w tym żywą paralele, moje myśli biegną w stroną niegdysiejszego procesu europeizacji chrześcijaństwa, które jak wiemy zrodziło się jako wędrująca przez ogromne przestrzenie religia Żydów. Skutki okcydentalizacji islamu poddanego wpływom chrześcijańskich norm i wzorów są w obecnej sytuacji praktycznie poza zasięgiem naszych przewidywań. Jak na razie uwagę przykuwa obopólna wrogość.
– Wojna jako przypadkowa eskalacja namiętności.
Wojna jest pojedynkiem w którym zaangażowanie i determinacja stają się koniecznością, w którym raz zadany cios musi być powtórzony, prawo łaski w tym kontekście to gołosłownie, zaś raz powalony wróg musi być dobity. Nie oznacza to jednak iż wojnie należy przypisywać jedynie cechy niemoralnej ulicznicy. W istocie przemoc moralna nie egzystuje poza pojęciem państwa i prawa, a wiec poza obrębem granic państwa. Wojna jest zatem starciem nieograniczonym – “do filozofii wojny nie można w zasadzie bez popełnienia absurdu wprowadzić zasady umiarkowania wojna jest aktem przemocy a przy stosowaniu jej niema granic.” Gentlemańskie zwycięstwo – jak by tego nie ujmować – pozostawia przeciwnika w pełni sił, pozbawia go jedynie honoru nie zaś zdolności bojowej. “Dopóki nie pokonałem przeciwnika, musze obawiać się że on mnie pokona; nie jestem tedy panem swoich czynów, lecz on dyktuje mi prawa, podobnie jak ja jemu”. Zatem, dwustronne oddziaływanie walczących prowadzi nas stromą ścieżką ku szeroko rozwartym bramą ostateczności. “Chcąc pokonać przeciwnika musimy wysiłek własny mierzyć jego siła oporu. Siła ta jest wynikiem oddziaływania pewnych czynników nie dających się rozdzielić, są to mianowicie: zasób posiadanych środków i napięcie siły woli.” Wzajemna eskalacja wysiłków dobiega kresu dopiero wtedy gdy jeden z rywali do szczętu odwiedziony od sił i zbawiony woli walki pada pod kolejnym ciosem przeciwnika.
Tak skonstruowana myśl odnosi się jedynie do wojny idealnej – wzorowego pojedynku. Bowiem, po pierwsze: wojna nie jest nigdy aktem odosobnionym i można to przyjąć za pewnik, po wtóre, nie rodzi się od razu – z przypadku, a przeciwnicy zawsze zachowują zdolność mniej lub bardziej racjonalnej oceny, po trzecie wojna nie jest tylko jednym krótkotrwałym uderzeniem, którego wynik byłby uzależniony od całkowitej siły wojujących stron. W zasadzie nie możliwe jest użycie w jednej konkretnej chwili całego skupionego potencjału (wszystkich środków którymi się rozporządza). Wreszcie po czwarte, wynik starcia bardzo rzadko jest bezwzględny – “pokonane państwo często widzi w swojej porażce tylko zło przemijające, które mogą usunąć późniejsze stosunki polityczne.” Ograniczenia jakie narzuca nam rzeczywistość sprawiają że “cały akt wojny pozbawiony zostaje surowego prawa o napięciu sił aż do ostateczności”, że jest to o wiele bardziej umiarkowane starcie, niż wynikało by z samego rozumienia słowa wojna.
Wojna wbrew potocznym osadom nie jest przedsięwzięciem racjonalnym – sprawną machina kierowana wola generałów. W dużej mierze o wynikach bitew i potyczek decyduje czysty przypadek, zbieg okoliczności, który krzyżuje subtelne plany strategów. “Widzimy z tego do jakiego stopnia przedmiotowy charakter wojny tworzy z niej rachunek prawdopodobieństwa; aby uczynić z niej grę jednego potrzeba już teraz czynnika, którego wojnie z pewnością nie brak: czynnikiem tym jest przypadek. Żadna ludzka działalność nie styka się z przypadkiem tak często i tak ściśle jak wojna. W ślad za przypadkiem ogromne miejsce na wojnie zajmuje niepewność, a wraz z nią los szczęścia.” Idąc za ciosem można uznać: wojna jest dziedziną niepewności, zyskuje tym samym – jako proces którym nie zawsze da się kierować – znaczną autonomię. Cechą, która sankcjonuje jej niepowtarzalny charakter zatem jest jej podstawowym wyznacznikiem jest to że wszczyna się ją w określonym celu, definiowanym ponadto w kategoriach stricte politycznych. Jako taka jest wiec czynem politycznym, podstawowym środkiem do umocnienia i rozszerzenia władzy panujących. Ale, cel ów nie może być despotycznym prawodawcą, powinien być przystosowany do natury użytych środków, zaś skutek: bywa często, że ulega zmianie. Jednakowoż, zawsze pozostaje tym czynnikiem, który ponad wszelką wątpliwość należy rozpatrzyć i uwzględnić.
Skoro wojna jest dziedziną niepewności – jej charakter, co najmniej już przez samo brzmienie tych słów nabiera dwuznaczności – mówiąc inaczej – jest wielo płaszczyznowy i rozciąga się w bliżej nie określonej przestrzeni, na którą po części składają się: czas, wyobraźnia, doświadczenie, rozwój technologiczny, moralność, instynkt samozachowawczy, zbiorowa świadomość, a przede wszystkim nieprzeparta dążność do samo określenia. Motywem alienacji wojny są silne pobudki wiodące ludzi ku przemocy. Możliwe, że wielkie wojny to właśnie te, które pożywiają się spotęgowaną namiętnością, i przez taką właśnie “dietę”, w końcu wymykają się z pod kontroli ludzi, którzy wychowani w złudnym przeświadczeniu o wolnej niczym nie skrępowanej woli człowieczej, tkwią w przekonaniu, że ster nadal znajduje się w ich dłoniach. Ów wątek pośrednio prowadzi do Hegla, a ściślej do jego koncepcji “chytrego rozumu”: “Można to nazwać chytrością rozumu, że każe namiętnością działać dla siebie, przy czym to co dzięki temu dochodzi do istnienia, ponosi straty i ofiary.[…] Idea opłaca haracz istnienia i znikomości nie własnym kosztem, lecz kosztem namiętności jednostek”
Wojna, co za tym idzie jej charakter w raz z eskalacją namiętności, która niejako jest dla nich paliwem wciąż poszerzają zakres nadawania, zaś człowiek ze względu na swoją naturę jest bardzo wrażliwym odbiornikiem i właśnie za sprawą owej wrażliwości wpada w pułapkę misternie utkanej sieci przekazów. Co gorsza, nie świadom faktu, że narzędzie, które zaprojektował dla własnej wygody, już dawno temu odebrało mu świadomość i posługuje się nią o wiele wprawniej niż poprzedni właściciele. To co miało być jedynie komunikatem przeobraziło się w nieskończoną księgę, która w dodatku pisze się sama, wykorzystując człowieka i jego uczuciowość jako nieprzebrane złoże atramentu. Na domiar złego ludzie wciąż z godną podziwu zawziętością sami nastrajają się na odbiór kolejnych rozdziałów tej dziwnej księgi. Zatem nie tylko namiętności, ale także obiektywne warunki strukturalne są w stanie doprowadzić do alienacji wojny. Aron podkreśla “[…] dyplomacja może, w kluczowym momencie, stać się zakładniczką wojskowej maszynerii, która musi zostać stworzona zawczasu.” Innymi słowy, wojna nie pozostawia dostatecznie dużego marginesu czasu na przemyślenia, i tak: popadamy w kolejną pułapkę – myślenie musi przebiegać równolegle z działaniem, to zaś wydaje się jakimś straszliwym nieporozumieniem. Skuteczne działanie zasadza się na głębokiej refleksji, jeśli wiec wyeliminujemy czas jaki potrzebny jest nam na ową refleksję i pozostaniemy jedynie przy i tak już ograniczonym czasie w którym odbywa się nasza działalność, nie osiągniemy żadnych celów, nie wspominając o jakichkolwiek korzyściach. Bezrozumna działalność zawsze oddala ludzi od osiągnięcia zakładanych celów i przynosi więcej szkody niż pożytku.
– Radykalna intelektualizacja duchowych obszarów kultury.
Obserwujemy dziś – teraz – wybujałą przemianę świata pod wpływem kultury przemysłowej, kiedy to ludzkość opina kulę ziemską stalową i bezprzewodową, elektroniczną powłoką. Stoimy dopiero na przedprożu tego procesu, przemknęliśmy zaledwie przez dwa jego pierwsze stulecia. Niemniej można odczytać już na podstawie obecnych danych pewne charakterystyczne cechy kultury, która teraz nastaje lub, w której żelaznym uścisku już funkcjonujemy. Uwidacznia się tu radykalna intelektualizacja wszystkich duchowych obszarów sztuk i nauk. Obserwujemy zanik zmysłowego postrzegania natury rzeczy małych i wielkich, trudno dziś mówić o otwartości i – być może zabrzmi to paradoksalnie – o powszechnym dostępie do wytworów kultury i nauki. Artystyczna i naukowa “produkcja awangardowa” w strefach, gdzie – samo ciśnie się na język -, dzieją się pierwszoplanowe osobliwości, stają się coraz bardziej abstrakcyjne i coraz mniej zmysłowe. Dla mas stało się to jasne z chwilą pojawienia się ogólnej teorii względności. Wykwitł podówczas – około 1916 roku -, a zaraz potem urósł do nie napotykanych dotąd rozmiarów, specyficzny nurt literatury popularyzatorskiej, prowadzący do tego, by koncepcje matematyczne, w zasadzie nie nadające się do przedstawienia poglądowego, sprowadzić jednak w jakiś sposób do poziomu powszechnej zrozumiałości. Z wielką trudnością i nie bez szaleńczego oporu porzucano wyobrażenie, że świat, w którym żyjemy, musi być też dla nas wszystkich zrozumiały. Tym czasem nie tylko fizycy, ale również politycy przygotowywali nas (ludzi) do złożenia oręża. W politologii, gdzie przykłada się niezmiernie dużą wagę do ścisłości w tworzeniu pojęć, narasta tendencja do stosowania metod matematycznych. Pytania w rodzaju: jaki istnieje związek miedzy wojną a cechami politycznej rzeczywistości, która ją spowodowała, albo czy polityka jest w ogóle wielowymiarowym tworem złożonym z czynników od siebie niezależnych, można rozwiązywać tylko za pomocą pomiarów ilościowych oraz korelacji statystycznych – budując skomplikowane modele symulacyjne. Zbyt idealistyczne rozważania politologów czy historiografów stawiają teorie na głowie, sprowadzając ją raczej do roli utworów poetyckich niż do racjonalnego spojrzenia na otaczający nas świat. Trudno jest zatem w tym konkretnym przypadku obejść się bez szczypty empirii i to nie tylko historiograficznej ale i współczesnej. Korzystać z doświadczenia można na wiele sposobów np. profesjonalnie, metodycznie przekształcać fakty w prawie matematyczną wiedzę, oceniana później przez tak popularne w dzisiejszej dobie komputery. Taka wiedza niezaprzeczalnie jest dzieckiem nauki, i mieści się w pozytywnym tego słowa znaczeniu, pozwala na opracowanie wielorakich scenariuszy i zaskakująco prawdopodobnych gier strategicznych, które w najdrobniejszych szczegółach mogą odwzorować model zachowania się wrogów w warunkach rzeczywistego pola walki. A jednak suma tych scenariuszy nie jest w stanie zobrazować prawdziwej konstrukcji historiograficznej. Można by ująć gołe fakty w kleszcze poetyckiego uniesienia – co z rozmysłem uczyniłem wcześniej. Można wykazać się intuicja oraz empatią. Ze zbioru alternatyw wybrać tę, która ma w sobie najwięcej prawdy, jest bliska rzeczywistości. Trudno jednak wykazać na czym opiera się owa metoda, wydaje się, że jedynym potwierdzeniem słuszności wyboru w tym konkretnym aspekcie jest geniusz jej autora. Tak zdefiniowana sprowadza się – jak by nie było – do światopoglądowej poezji, która w pewnych sytuacjach mogła by być uznana przez innych ludzi dostrzegających jej prawdziwość. Bo jak to w życiu bywa; któż widząc prawdę pyta o metodę, która do niej doprowadziła. Oczywiście, właśnie w politologii zawsze szeroko upowszechnione były intuicyjne metody badawcze, dziś jednak daje się zauważyć, że nawet polityczna historiografia, która zawsze rezygnowała z metod ilościowych na rzecz intuicyjnych i którą początkowo cechowała godna uwagi i szokująca poglądowość, wyraźnie staje się coraz bardziej abstrakcyjna.
Da się też ową tendencję do upojęciowiania i oddalania się od zmysłowego postrzegania obserwować także w ekonomii, która ongi poprzestawała na modelach tyleż prostych, co zrozumiałych, jak np. model równowagi; można również obserwować ją obecnie w socjologii, gdzie świadczy o tej tendencji choćby obecność “socjometrii”. Zaś tam, gdzie z różnych powodów, jakaś nauka, jak np. historiografia, nie może uczynić tego kroku, wydaje się ona z lekka nierealistyczna i płytka. Szantażujemy dziś historyków, by ukazali wielowymiarowość swego przedmiotu, by obok czynników politycznych uwzględniali czynniki socjologiczne, gospodarcze, psychologiczne, a tam, gdzie tego próbują, by koniecznie interpretowali swój przedmiot w obrębie zmiennych systemów odniesienia. Jednopłaszczyznowe lub co najwyżej “dialektyczne” dedukcje z cebrzyka historycznej obfitości przywodzące na myśl Hegla lub Spenglera wydają się dzisiaj anachroniczne, gdyż w swoim majdanku niosą oliwną gałązkę bezpośredniości lub tchną duchem poetyckich uniesień.
Aczkolwiek trudno orzec, że wszystkie te zjawiska należałoby łączyć wprost, np. przyczynowo, z “duchem techniki”. Jednakże nie sposób nie doceniać tego, iż poszczególne dyscypliny kultury pozostawił w tyle mocniejszy konkurent, który torował drogę, usadzając ogół społeczeństwa w siodle stalowego rumaka mknącego po betonowej nawierzchni, porywał naturę sprzed oczu i łączył podstawowe aspekty życia z najśmielszymi, najbardziej nieprawdopodobnymi projektami inteligencji. Nieustanna chęć do przenicowania wszystkich bez wyjątku założeń, nieprzeparty urok “dziewiczych” rozwiązań, uniezależnienie się od tego, co w sposób oczywisty zrozumiałe, i od tego, co z przyzwyczajenia uważano za “naturalne” – wszystko to są motywy, na które składa się praca nowoczesnych sztuk i nauk.
Zwątpienie oraz swoista gotowość do znoszenia wyroków losu nie należą już w naszym świecie, nastawionym na opanowanie sytuacji i ingerencję, do porządnych cnót i dlatego moralna siła dziejów minionych również słabnie, może nie pod każdym względem, ale jednak. Sama historia okrada się dziś z zacnych wzorców swojego charakteru. Widać to zwłaszcza wtedy, kiedy staramy się odczuć etyczny klimat dawniej rzetelnej literatury.
Szczególnie zaś krytycznie ma się sprawa cnót wojennych. Jak sięga pamięć ludzka, wojny zawsze prowadzono (obliczono, że w ciągu 5559 lat – tyle bowiem zbiegło czasu od pierwszej poświadczonej przez archeologów cywilizacji sumeryjskiej – do II wojny światowej, ludzie rozpętali 14513 wojen, co średnio daje nam 3 wojny na jeden rok). Wojny więc, podobnie jak zarazy, przypisywano boskiemu dopuszczeniu, a nie “spiritus movens” poszczególnych ludzi. Wojownikom przypisywano wysoko cenione cnoty, takie jak dzielność, otwartość, posłuszeństwo. Ten kulturowy aspekt w ogólnym ujęciu nakładał na barki naszej codzienności przyodziewek skrojony na męską modłę. A astronomiczna odległość owych pojęć kulturowych w stosunku do czasów dzisiejszych uwypukla się tym bardziej gdy przypomnimy sobie stare powiedzenie – “jedynie cnoty wojenne prowadzą do szlachectwa”.
Być może przyszłe pokolenia dostrzegą wyraźniej, jak – podkreślana przez Maxa Webera – troska uprzemysłowionego kapitalizmu o utrzymanie pokoju wgryzła się w nową moralność, która na koniec w pakcie Brianda Kellogga z 1928 roku, czyli na podstawie odpowiedniego prawa międzynarodowego, doprowadziła do potępienia “wojen zaczepnych” w stosunkach międzynarodowych. W tym samym kierunku prowadziły dawne socjalistyczne postulaty pacyfistycznie usposobionych robotników przemysłowych. Ponadto dwie wojny światowe oraz pokojowa ofensywa paktu Brianda Kellogga i Związku Radzieckiego spowodowały jakby nadwątlenie przekonania o moralnej wartości cnót wojennych. Z tej pory publiczne ich głoszenie stało się trudne, szczególnie w Niemczech.
Wykorzystałem ten, a nie inny przykład z premedytacją, pomógł mi on bowiem określić zmianę etycznych osądów i tym samym uzupełnić wątek myślowy o kolejne spostrzeżenia.
Ponieważ wojny jako zjawiska masowe angażują wielkie siły ludowe, stało się niemal pewnikiem – niezbywalnym znakiem czasu – jedno nieprzyjemne odczucie, pod wpływem którego każdą bez mała jednostka obarcza się współodpowiedzialnością za potężne łańcuchy wydarzeń. A ponieważ człowiek ów – jako jednostka – nie miał najmniejszej szansy wywierania choćby niewielkiego wpływu na bieg zdarzeń i ich złożone przyczyny, wobec tego stał się niewolnikiem mniemania, że odpowiada już za samo ideowe nastawienie wobec wielkich wydarzeń. Ponadto, co zresztą zapętlą mój wywód, poddaje się nam pod moralny osąd pomysł, aby z mocą wsteczną odrzucać postawy naszych przodków, nawet takie, jakie były przykładem cywilizacyjnej misji i paternalizmu Europy, a które dzisiaj biorą na siebie całe odium. A były przecież procesami obejmującymi cały świat i trwającymi przez stulecia.
Takie sugestie – w zasadzie -, niemożliwe do zrealizowania, skłaniają nas do podejrzeń, że coś tutaj wybitnie się nie zgadza, że moralne nadwerężenie człowieka wynika z przyjęcia błędnego stanowiska, jakoby jego osąd moralny był głosem rozstrzygającym o biegu wydarzeń – w ogólnym, światowym wymiarze. Przedtem takie kompetencje przypisywano tylko Bogu. W rzeczywistości nie jest prawdą, że moc ludzkiego osadu moralnego ma ten sam zasięg kompetencji co globalny system informacyjny. Moc owa jest nastawiona na zasięg zaledwie średni – żeby nie powiedzieć bliski -, przynajmniej w sprawach zasadniczych. I tak sobie myślę: ta nowo powstająca etyka dali wkracza dopiero w raczkującą fazę prób i błędów.
Rzeczywistość – zakładniczka niewłaściwej interpretacji motywów.
I tu właśnie, ciśnie się na rozum osobliwy casus kultury amerykańskiej – wszak wyjątkowo młodej -, a ściślej rzecz ujmując stosunek do moralnych i etycznych postaw, uzewnętrzniających się w pojęciowym rozumieniu słowa ethos. W Ameryce w ogólnym ujęciu panuje zupełnie inny schemat rozumienia znaczenia słowa ethos niż gdziekolwiek indziej. Więc i sam sposób myślenia, w tym moralny ogląd, etyczna ocena, czy w ogóle pojęciowe rozumienie sprawiedliwości różnią się znacznie od tych, które my uznajemy za właściwe. Są – krótko mówiąc – bardziej niezależni i tym samy bardziej wybiórczo traktują rzeczywistość, która jest i była w ich pojęciu zakładniczką niewłaściwej interpretacji motywów którymi się kierowali i wciąż się kierują. Oczywiście taka postawa powoduje, że znakomita ich większość kieruje się nie naukami ogólnie uznanych autorytetów lecz raczej imperatywami własnego sumienia. Uwidacznia się to zwłaszcza gdy rozstrzygają się kwestie dotyczące – zdawało by się – uniwersalnego rozumienia walki dobra ze złem.
Amerykański indywidualizm opiera się za założeniu, że wytwór sumienia, choćby był to wyrzut – wszak pozytywna refleksja – jest czymś znacznie ważniejszym – chciałoby się powiedzieć – istotniejszym aniżeli każdy inny, ujęty w doktrynalne ramy moralny albo etyczny nakaz. Jest to wyczuwalny dowód na to, że amerykanie wykazują wyraźną skłonność do “chodzenia własnymi drogami”. Oczywiście – tak jak wszędzie -, również wewnątrz tego społeczeństwa istnieją pewne grupy oporu wobec takich postaw. To także pozwala uzmysłowić sobie, jak silne w społeczeństwie amerykańskim są nurty liberalne i kulturowe. Niezmiennie mocnym punktem amerykańskiego indywidualizmu jest system edukacyjny. Szkoły podstawowe, średnie i wyższe, prowadzone przez przedstawicieli nurtu libertariańskiego należą do najlepszych w kraju. I tu ciekawostka: obywatele, którzy dostrzegli że wiele formalnych i nieformalnych instytucji społecznych stworzonych przez protestancki ethos nie pasuje w obecnej dobie do wielokulturowej rzeczywistości skłaniali się coraz bardziej w kierunku konstrukcji, założeń ze swej natury tchnących duchem libertarinizmu. Te bowiem łatwiej można przyłożyć do wymogów – potrzeb społeczeństwa -, którego członkowie wychowani w surowej moralności protestanckiej, uzewnętrznili podstawowe wartości swej kultury, ale nie przystawali do wyznających odmienne systemy wartości emigrantów z katolickiej Europy, Afryki, Ameryki Łacińskiej, Chin lub Bliskiego Wschodu. I w tym znaczeniu łatwo dostrzec fakt, że ów skostniały ethos coraz słabiej przystaje do młodego pokolenia wychowanego w duchu wszechogarniającej tolerancji i poprawności politycznej. A to już oznacza zmianę stosunku do fundamentalnych wartości którymi dotąd kierowała się znakomita cześć amerykańskiego społeczeństwa. Aczkolwiek owa zmiana kursu nie zwiastuje kompletnego wyrzeczenia się tak zacnych, zarazem typowych dla obywateli USA afektów tj. ogólnie ujętego, w tym lokalnego patriotyzmu, które wzrosły przecie z tego samego podłoża, na którym tak długo kwitł protestancki ethos. Akcent ów w znaczeniu jednostki sprawia, że typowy Amerykanin wciąż pozostaje ściśle związany ze swoim sąsiedztwem. Ponieważ ethos protestancki, a właściwie to co z niego pozostało, czyli ethos pracy, zatem i osobliwa zaradność nakazują mu “urządzać” się solidnie w miejscu zamieszkania. Swoista miłość do miejsca, gdzie wycisnął wiele potu i gdzie zainwestował owoc swojego wysiłku jest w tym kontekście nieścieralnym piętnem właśnie tego przebrzmiewającego już dziś protestanckiego ethosu. Tak oto, jeśli wziąć pod uwagę protestancką familijność oraz brak uniwersalistycznej wizji, jaką daje chociażby papiestwo (Kościoły protestanckie to Kościoły narodowe lub autonomiczne, powiązane interesem, a często nawet i nazwą z ziemią, na której służą), nie będzie nas dziwiło przywiązanie do narodu, do państwa. Może to być po prostu miłość do “stron rodzinnych”. Wszakże jest to ścisła forma przywiązania do ojczystego domu. W tym właśnie miejscu pojawia się ciekawa zależność. Otóż w kręgu kultury amerykańskiej funkcjonuje także, takie pojecie jak “filozofia pogranicza”, i co jest dla nas ważne jej początków należy się doszukiwać w drugiej połowie XIX wieku, a więc w tym samym okresie kiedy ethos protestancki dostatecznie mocno utwierdził się w świadomości i czynach narodu.
W ramach ogólnie ujętej doktryny (filozofii pogranicza) uwidaczniają się szczególnie takie jej elementy jak: koncepcje walki ras, konfliktu społecznego, walki społecznej, walki narodów i religii, funkcji państwa jako panowania jednej grupy nad drugą. Całość owej koncepcji zasadza się na wprowadzeniu i ukonstytuowaniu podziałów w konstrukcji tworów społecznych – na ograniczone (naród) i na mechaniczne (państwo). W tym ujęciu uwypukla się idea supremacji narodu nad państwem – czego znamiennym przykładem jest konstytucja Stanów Zjednoczonych. Można zatem przyjąć, iż w socjologicznej pozycji narodu i państwa stopniowo narasta idea – ethos walki dobra ze złem – konstrukcyjny fundament filozofii pogranicza. Jej klarowny wyraz odznacza się szczególnie gdy skonfrontujemy go z teoretycznym systemem złożonym z czterech układów: czynów społecznych, stosunków społecznych, osobowości i grup społecznych. System ten obejmuje wszelkie dziedziny w śród których – tak modne dziś pojęcie – zderzenia kultur, czy jak to woli cywilizacji, a za nimi, konflikty grupowe, antagonizm między obcymi i wreszcie socjologia walki zajmują centralne miejsce. To ciekawe, zarazem znamienne – szczególnie w wypadku ameryki – z jaką łatwością można przyłożyć wszystko to co napisałem wyżej do wyjątkowo prostego w swej konstrukcji westernowego moralitetu. Zatem: zderzenie kultur, cywilizacji, można z powodzeniem przywieść do walki z Indianami, dalej, konflikty grupowe – wojna Północy z Południem, jeszcze dalej, antagonizm między obcymi – samotny, obcy jeździec kontra szeryf prześladowca, niedowiarek, i wreszcie socjologia walki – dobrym przykładem wydaje się w tym wypadku western z 1969 roku w reżyserii Davida Samuela Peckinpaha “The wild bunch”.
Interesującym wydaje się fakt że “filozofia pogranicza” swoje powstanie zarazem upowszechnienie zawdzięcza właśnie temu spetryfikowanemu już dziś protestanckiemu ethosowi. Jeśli tylko dobrze przyjrzymy się jej konstrukcji prędko zauważymy, iż jej podstawowe założenia umocowane są w nurcie etycznych “refleksów”, na których z kolei wzrastał właśnie ów protestancki ethos.
Cywilizacyjne embargo – czyli, gdzie leży granica?
Podział, o którym myślimy, o którym była mowa, w rzeczywistym świecie nie może istnieć, tak jak nie mogą w nim istnieć jakieś umowne linie rozgraniczające świat na oddzielone od siebie cywilizacje. Ta “fragmentaryzacja” pojawiła się w naszych głowach. Istnieje jako wytwór zlęknionej wyobraźni – “niby życie”. W ludziach mieszkają ciekawość świata, nieprzeparta, nieokiełznana dążność do poznawania tego co odmienne. Zaskakująco chętnie – choć nie bez obawy – przyglądamy się komuś, kto wygląda inaczej: nosi inne ubrania, ma ciemniejszą skórę, mówi niezrozumiałym językiem, żywi się tym, czego na pierwszy rzut oka nie wzięlibyśmy do ust. Jakże ciekawym w pierwszym spojrzeniu musi wydać się taki osobnik i mimo, że myślimy o nim “obcy” jakże łatwo nawiązać z nim kontakt – próbując choćby dowiedzieć się skąd przybywa? Efektem pierwszych spotkań jest zawsze ciekawość, dopiero potem pojawiają się wątpliwości. Widzimy, iż wbrew pierwotnym wrażeniom ten ktoś w zasadzie jest dość podobny do nas. Może odróżnia go wygląd zewnętrzny, może ma inne upodobania, smak ale myśli podobnie, umie dostrzec wszystko to, co – zdawało nam się – widzimy jedynie my a czasem nawet dopatrzy się czegoś więcej. I właśnie to nas przerażą. Nakładamy na “obcych” mentalne sankcje, zamykamy ich w objęciach cywilizacyjnego embarga. Nie obawiamy się różnic, te bowiem od biedy umiemy jeszcze znieść, gorzej gdy dają znać o sobie podobieństwa nie do zaakceptowania. Takie które znoszą się nawzajem, stają się źródłem antagonizmu. Mówił o tym Bernard Lewis. “Konflikt między chrześcijaństwem a islamem wynika więc raczej z podobieństwa niż różnic. Najważniejsze podobieństwo polega na tym, że zarówno chrześcijaństwo, jak i islam głoszą, iż są nosicielami ostatecznej boskiej prawdy przeznaczonej dla rodzaju ludzkiego. Wszystkie religie twierdzą, że nauczają prawdy uniwersalnej, ale o ile wiem, tylko islam i chrześcijaństwo zapewniają, że robią to wyłącznie one, a pozostałe wyznania są albo fałszywe, albo niekompletne. Takie religie muszą wejść ze sobą w konflikt. Trwa on, jako niekończące się następstwo dżihadu i krucjat, już czternaście stuleci.” Ileż burz gnanych wiatrem owych czternastu wieków przetoczyło się po naszym świecie, ileż krwi wsiąkło w spaloną ziemię a wszystko z lęku przed spojrzeniem w oczy “wroga”, z obawy przed tym, że ujrzymy w nich siebie samych. Granica oddzielająca “nas” od “tamtych” istnieje jako fobia, którą przewiązujemy sobie oczy, tak by nigdy nie oglądać tego, czego sobie nie życzymy, nie chcemy, boimy się, co jest nie takie jakbyśmy tego pragnęli.
LITERATURA
“Z mądrości Talmudu”, wybrali i opracowali: Szymon Danter i Anna Kamieńska, wyd. Państwowy Instytut Wydawniczy 1988.
Albert Hourani “Historia Arabów”, wyd. Marabut, Gdańsk 2002
Bernard Lewis “Muzułmański Bliski Wschód”, wyd. Marabut, Gdańsk 2003
Janusza Danecki “Kultura islamu słownik”, wyd. Szkolne i pedagogiczne Warszawa 1997.
Hazarat Mirza Ghulam Ahmad z Qadianu “Filozofia nauk islamu”, wyd. Islam International Publication LTD. 1996.
Samuel P Huntington, “The Clash of Civilizations and the remaking of World order”, Simon and Schuster. New-York, 1996
Erich Maria Remarque “Na Zachodzie bez zmian”, wyd. Dolnośląskie 2003, seria “Biblioteka klasyki”
Hannah Arendt, “O przemocy”, w: “O przemocy. Nieposłuszeństwo obywatelskie”, przeł. A. Łagocka, W. Madej, Warszawa 1998
Karl von Clausewitz, “O wojnie”, tłum. A. Cichowicz, L. Koc, Warszawa 1958
Karl von Clausewitz, “O wojnie”, Warszawa 1958, op.cit. (Lublin 1995)
Georg Wilhelm Friedrich Hegel, “Wykłady z filozofii dziejów”, przeł. J. Grabowski i A. Landman, t. I, Warszawa 1958
Raymond Aron, “Pokój i wojna między narodami (teoria)”, tłum. A. Mielczarek, Warszawa 1995.
Arnold Gehlen “W kręgu antropologii i psychologii społecznej (studia)”, tłum. K Krzemieniowa, wyd. Czytelnik, Warszawa 2001
“Traktat Przeciw Wojenny, podpisany w Paryżu dnia 27-ego sierpnia 1928 r.” (Ratyfikowany zgodnie z Ustawą z dnia 13-ego lutego 1929 r. Dz. U. RP. Nr 11, poz. 88). Przekład. (Znany jako Pakt Bianda Celloga)
“Terytoria Sporne – zapomniane fakty o Zachodnim Brzegu Jordanu i Strefie Gazy” (źródło – internetowy serwis Ambasady Izraela w Warszawie, http://warsaw.mfa.gov.il/mfm/Data/21538.doc)
“Intifada” (źródło – Internetowy serwis Ambasady Palestyny w Warszawie, http://www.palestyna.pl)
Andrzej Chojnowski “Bilans krwi” (źródło – < href="http://www.respublica.onet.pl">http://www.respublica.onet.pl)
Ponadto korzystałem z serwisu internetowego “Gazety Wyborczej” http://www.gazeta.pl – rubryka: “Świat”, dział: “Ostatnio w:”, pod dział: “Izraelu”.
——————————————————————————————–
Materiał udostępniany na zasadach licencji
Creative Commons 2.5 Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne
——————————————————————————————–